Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jak się państwu układała współpraca?

– O czym mówimy? – Żożo Bucek znowu jakby nieco zbystrzał.

– O współpracy. Był pan jej bliskim współpracownikiem.

Żożo jakby nieco odetchnął.

– No tak. Pracowaliśmy razem od lat, jeszcze w Rzeszowie. Cóż… ceniliśmy się nawzajem, to już panom przecież mówiłem. Teraz planowaliśmy moje przejście do redakcji informacji, na szefa, oczywiście. Tutejsza redakcja newsowa jest po prostu zaprzeczeniem nowoczesnej roboty dziennikarskiej, Ewelina miała nadzieję, że uda mi się coś z tym zrobić… No i miałem przejąć Magazyn Motoryzacyjny… tutaj robiła go jedna taka młoda osoba, moim zdaniem niezrównoważona, ale to nieważne, najważniejsze, że żadna z niej dziennikarka…

Aspirant zajrzał do notatek.

– Pani Dymek?

– Dymek? Nie, Kopeć. Nie, przepraszam, ma pan rację, ona się rozwiodła i zmieniła nazwisko, pewnie na panieńskie. Mój Boże, Dymek na Kopcia… Nie, Kopeć na Dymka!

Żożo Bucek zaniósł się śmiechem tyleż tubalnym, co nieprawdziwym.

Komisarz spojrzał na niego zimno, co spowodowało nagłe ustanie rechotu.

– Pani Dymek tak po prostu oddała panu swój program?

– Panie komisarzu, a cóż ona miała do gadania? Nie wiem nawet, czy Ewelina zdążyła z nią już rozmawiać na ten temat. Mam tylko nadzieję, że obecny dyrektor, peo, pan Mikło, potwierdzi moje wcześniejsze ustalenia z Eweliną. Chyba że wolałby, abym wrócił do marketingu, ostatecznie mógłbym zmienić plany. No ale panów to przecież nie interesuje, to nasze sprawy zawodowe.

– Wróćmy do tego waszego pobytu za horyzontem. – Komisarz robił się coraz bardziej ponury. Buczek napawał go obrzydzeniem, zwłaszcza że wszelkimi siłami starał się być milutki, zapewne w przekonaniu, że policjanci będą go od tego bardziej lubili. Skutek był wprost przeciwny, ale Żożo na to nie wpadł. – Jak długo państwo tam byli i czy w studio ktoś się jeszcze kręcił; bo tam przecież chwilę wcześniej skończyła się próba?…

– Nikogo nie było – powiedział stanowczo Bucek. – Specjalnie zwracaliśmy uwagę. Ja wszedłem od strony tej windy z garażu koło bazy filmowej, Ewelina od strony magazynu rekwizytów. Tam już było pusto, wszyscy się rozeszli. Gdyby nas ktoś spotkał, znaleźlibyśmy jakiś pretekst…

– Banery Lexusa – mruknął komisarz.

– Panie komisarzu, nie mówmy już o tych banerach, ja przepraszam, panowie mnie zaskoczyli wtedy… Teraz jestem szczery, przysięgam. W studiu nikogo nie było, ale w każdej chwili ktoś mógł wejść, więc schowaliśmy się na chwilę za horyzont.

– – W celu?

– Matko Boska! – Zożo znowu nadużył imienia. – Panowie dobrze zgadli… czy może byli dobrze poinformowani. Och, w końcu jesteśmy mężczyznami, wszyscy trzej! Trochę żeśmy się popieszczochali, ale niewiele, parę minut dosłownie, bo zaraz był ten idiotyczny telefon…

– Jaki telefon?

– Na komórkę Eweliny. Ale do mnie. Ktoś zadzwonił i powiedział, że mój samochód w garażu wyje. Poprosiłem Ewelinę, żeby na mnie zaczekała i poszedłem do garażu, ale samochód był w porządku…

Tu Żożo Bucek cuknął się i przestał mówić. Podrapał się w czółko i łyknął zimnej kawy.

– Wrócił pan do studia?

– Nie.

To „nie” poprzedzone było ledwie dostrzegalną chwilą wahania.

– Poszedłem do siebie. A Ewelina chyba do siebie. To znaczy ja teraz wiem, że nigdzie nie poszła, ale miała wrócić na dziesiąte piętro. No tu, gdzie jesteśmy.

– Jest pan tego absolutnie pewien?

– Granitowo. Umówiliśmy się na następny dzień. Mieliśmy oboje pojechać do Koszalina w sprawach marketingowych. Tak naprawdę spotkaliśmy się właśnie po to, żeby się na ten wyjazd precyzyjnie umówić, a to, jak panowie określili, mizianie było tylko przy okazji…

Do gabinetu wsunęła się piękna główka pani Joli.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszedł pan Kochański i mówi, że ma mało czasu, bo zaraz będą wyjeżdżać na transmisję meczu do Wronek. Co mam mu powiedzieć?

– Za minutkę proszę go poprosić. Panie Buczek, na razie wystarczy nam pańskich rewelacji. Zdaje pan sobie sprawę, że w kręgu osób, które miały możliwość uśmiercenia pani Proszkowskiej, zajmuje pan zaszczytne miejsce w czołówce. Proszę nie robić takiej miny, na razie pana jeszcze nie zamykamy. Proszę natomiast nie wyjeżdżać nigdzie bez kontaktu z nami. Ani do Koszalina, ani do Ameryki, ani w żadne inne miejsce. Do widzenia panu.

Żożo Bucek poderwał się z fotela – tym razem nie pchał się już do ściskania policyjnych rąk. Coś zamamrotał na pożegnanie i odmaszerował. W drzwiach nieomal zderzył się z Maćkiem, którego wyraz twarzy przypominał w tej chwili oblicze kogoś, kto przypadkiem nadepnął na dużą żabę. Komisarz poczuł, że prawie lubi tego Kochańskiego.

– Panowie wybaczą, że tak mówiłem pani Joli o tym czasie, ale rzeczywiście będziemy za pół godziny jechać na transmisję i nie chciałem, żeby wszyscy na mnie czekali, no a poza tym naprawdę nie możemy się spóźnić.

– A gdybyśmy zechcieli pana zamknąć? – Komisarz sam nie wiedział, dlaczego wymknął mu się tak idiotyczny dowcip.

Realizator pokazał wszystkie zęby w uśmiechu.

– Nalegałbym, żeby panowie pojechali z nami na ten mecz, bo mamy podpisany kontrakt, a w tak krótkim czasie nie znalazłbym zastępstwa. Czy mogę panom w czymś pomóc? Pewnie tak, skoro chcieli panowie mnie widzieć? Chociaż mam wrażenie, że wszystko, co wiem, już panom powiedziałem.

– Na pewno nie wszystko, panie Kochański. Nie powiedział pan nam nic o Krakowie.

– W jakim sensie?

– No przecież nie turystyczno – krajoznawczym. W Krakowie wydarzyło się coś, co poróżniło pana z panią dyrektor Proszkowską. I było to coś dużego kalibru.

W oczach Maćka zalśnił błysk zrozumienia.

– Chyba wiem, o co panom chodzi. Ktoś wam rzucił hasło i nie powiedział, w czym rzecz. Tylko zasugerował, że miałbym powód do zamordowania szefowej?

Komisarz z aspirantem milczeli zgodnie.

Maciek najwyraźniej nie zamierzał niczego ukrywać.

– Panowie. Jeżeli chodzi o poróżnienie moje z panią Proszkowską, to nastąpiło ono w dniu, kiedyśmy się poznali. A potem tylko się pogłębiało. Natomiast numer z Krakowem wycięła mi taki, że każdy na moim miejscu poleciałby ją zabić w momencie, kiedy się wydało. Przepraszam, mogę wody?

Aspirant bez słowa podsunął mu szklankę i otwartą butelkę gazowanej nałęczowianki.

– W Krakowie rok temu szukali realizatora do zrobienia dużego festiwalu muzycznego. Trzy dni koncertów, trzy transmisje na ogólnopolską Dwójkę, na żywo, dzień po dniu. Dla każdego realizatora z ambicjami to po prostu wielka szansa. Wyzwanie, ale i szansa. Nie tylko finansowa, przede wszystkim zawodowa. Tamtejszemu producentowi ktoś polecił mnie. Byliśmy już po wstępnych rozmowach. Nieszczęściem nasza pani dyrektor gościła właśnie na festiwalu krótkich filmów, nie wiem, czy panowie się orientują, co roku w Krakowie się odbywa takowy… Nieważne. W każdym razie szefowa spotkała się w okolicznościach towarzyskich z tamtym gościem, on ją zapytał o mnie, bo mnie nie znał ani moich realizacji, a ona mu powiedziała, że jak na takie poważne przedsięwzięcie to ja jestem o wiele za cienki. On jeszcze nie był pewien, bo przecież ten, co mu mnie polecał, wiedział, że umiem zrobić koncert co najmniej przyzwoicie. Zresztą w Krakowie też już to i owo robiłem, tyle że dla innego producenta. Ale pani dyrektor się rozwinęła, nagadała mu niestworzonych rzeczy o tym, jak to ja pieprzę program za programem, że być może przeżywam jakiś tragiczny kryzys twórczy, nie wiem co jeszcze. No i gostek się wystraszył, pomyślał, że nawet jeśli kiedyś umiałem zrobić koncert, to teraz przestałem umieć, zadzwonił do mnie i wszystko odwołał.

– Jak pan się dowiedział, co było na rzeczy?

– Od znajomego krakowskiego operatora, który był świadkiem tamtego spotkania na szczycie. To dobry fachowiec i kilka razy ze mną pracował, więc się zdziwił, dlaczego ja tak nagle zgłupiałem i straciłem możliwości zawodowe. Wydało mu się to podejrzane, no i zadzwonił do mnie, żeby sprawdzić, czy to aby prawda.

24
{"b":"100443","o":1}