Литмир - Электронная Библиотека
A
A

*

– Dosyć tego! – oświadczyłam kategorycznie po dwóch dniach wieczorem. – Siedzę cierpliwie na marginesie wydarzeń, jeżdżę, gdzie trzeba, pozwalam się karmić ochłapami informacji, a czas leci. Dłużej tego nie zniosę! Przyjmij do wiadomości, że żądam wyjaśnień i moim zdaniem nadeszła właśnie odpowiednia chwila.

Dwóch dni było mi potrzeba, żeby ochłonąć po przeżyciach, zakończonych wypychaniem samochodu tyłem z robót drogowych. Przede mną znów siedział wykwit cywilizacji i wydawało się absolutnie nie do wiary, że jest to ten sam człowiek, który dwie noce wcześniej kotłował się z topielcem na głębokiej wodzie. W równym stopniu nie pasowało do niego gnieżdżenie się w opuszczonej psiej budzie na plaży… Niemniej jednak zaistniało i jedno, i drugie i wreszcie musiał mi to wszystko wytłumaczyć.

– Myślałem, że już sama odgadłaś? – odparł z niewinnym zdziwieniem. – Uczestniczyłaś przecież w wyjaśnieniach przez cały czas…

Uczestniczyłam…! Jeżeli to się nazywa uczestnictwem… Mój udział w epilogu imprezy polegał na jeżdżeniu z Markiem w rozmaite miejsca, gdzie, na oko rzecz biorąc, składał towarzyskie wizyty osobnikom w cywilnych ubrankach, porozumiewając się z nimi za pomocą skrótów, przenośni, symbolów, gestów i spojrzeń. Jak dla mnie, jedynym rezultatem było cudowne rozmnożenie się tajemnic do wyjaśnienia.

Przyglądałam mu się wielce krytycznie i z nieskrywanym niesmakiem.

– Zanim co – powiedziałam złowieszczo – odpowiedz mi może na jedno, zasadnicze pytanie.

– Mianowicie?

– Mianowicie, kim ty, kochanie moje, właściwie jesteś? Zdziwił się tak, jakbym go na przykład spytała, dlaczego hoduje żyrafy.

– Ja?

– Nie, szach perski…

– Nikim szczególnym. Zupełnie zwyczajnym człowiekiem. Przeważnie dziennikarzem.

Pomyślałam, że nie trafię za nim, nie ma na niego siły…

– No dobrze – zgodziłam się z rezygnacją. – Niech ci będzie. To skąd w takim razie wiedziałeś wszystko to, co wiedziałeś?

– Nic nie wiedziałem, wszystkiego musiałem się domyślać.

– Słuchaj, jeżeli ja nie zwariuję z tobą, to będzie cud. Rozmawiaj ze mną jak człowiek, a nie takie jakieś nie wiadomo co. Co to było, to wszystko, i skąd się wzięło?! Ja mam w nosie domysły, ja chcę wreszcie wiedzieć!

– Co chcesz wiedzieć?

– Wszystko! Sama nie wiem, od czego zaczynać! Coś ty, na litość boską, wyprawiał z tą dziwa, po jakiego diabła pozwoliłeś się jej podrywać?! Co miało znaczyć to idiotyczne przedstawienie?!

Pomilczał chwilę z odrobiną zakłopotania.

– Musiałem ją obejrzeć – wyznał w końcu z czymś w rodzaju skruchy.

– Jak to, obejrzeć… Aż tak dokładnie?!

– No właśnie… Podejrzewałem, że ona to ona i musiałem się upewnić. Jeżeli ona, to powinna mieć bardzo charakterystyczne znamię, tak zwaną myszkę, w kształcie półksiężyca.

Omal mnie nie zatchnęło.

– Można wiedzieć, gdzie? – spytałam ze złowieszczą słodyczą.

– Nic takiego, na biodrze. No, prawie na biodrze. W lecie, na plaży, nie byłoby z tym problemów, ale nie mogłem czekać do lata.

Po dość długiej chwili uporałam się z odzyskiwaniem równowagi.

– A skąd ci się wzięły te osobliwe potrzeby? Nie oglądasz przecież wszystkich bab, jak leci?

– Wiesz co, może byśmy jednak zaczęli raczej od początku? To długa historia i taka trochę nietypowa. Wcale nie o nią mi chodziło, tylko o jej ojca…!

– Topielec…?

– Topielec. Przepadł mi dwadzieścia siedem lat temu i uparłem się go odnaleźć. Udało mi się dopiero teraz…

– Dwadzieścia siedem lat temu, byłeś przecież gówniarzem?!

– A owszem i to bardziej dosłownie, niż myślisz. Ale byłem wyjątkowo dorosły gówniarz. Pod koniec lata czterdziestego szóstego roku do spółki z jednym kumplem szukałem skarbów. W zamku. Był w czasie wojny na Dolnym Śląsku pewien szkop, ze starej, arystokratycznej rodziny, kolekcjoner dzieł sztuki, który po całej Europie rabował, co popadło, i zwoził do siebie…

– Baron von Dupcrsztangicl! – wyrwało mi się z ulgą, bo nareszcie zaczęłam dostrzegać jakieś skojarzenia.

– Niezupełnie tak się nazywał, ale nawet podobnie. Wiedziałem o tym jego kolekcjonerstwie, bo pod koniec wojny zatrudniałem się u niego w charakterze parobka od gnoju. W momencie klęski oczywiście uciekł, a całe zbiory gdzieś ukrył. Wszystko wskazywało na to, że w zamku, zakopał czy może zamurował. No i obaj z tym kumplem mieliśmy to znaleźć, legalnie, w porozumieniu z władzami, ale po cichu i dyskretnie, żeby nic powodować inwazji innych poszukiwaczy. Równocześnie z nami szukał też facet, który rzekomo był kustoszem jakiegoś muzeum i jeździł po kraju, odnajdując i oceniając poniemieckie dobra. Ten facet wydawał się dziwny, powęszyłem trochę dookoła niego i udało mi się wykryć, że już w czasie wojny pętał się przy panu baronie jako jego plenipotent czy coś w tym rodzaju. Podejrzana postać. Oczywiście on szukał oddzielnie, a my oddzielnie, ale w końcu spotkaliśmy się w tym samym zamku. I tam zrobił nam dowcip stulecia. Słuchałam z zapartym tchem.

– Ależ to szalenie romantyczna historia! – zauważyłam, kiedy zamilkł na chwilę.

– A tak, niezwykle romantyczna. Zaraz usłyszysz. To, co nastąpiło, biło wszelkie rekordy romantyzmu i nie zapomnę tej sceny do końca życia. Nie wiadomo było, gdzie szukać, trafiliśmy na jakiś dziwny mur, który nam do niczego nie pasował, takie coś, jakby zamurowany szyb. Studnia w ścianie. Z różnych przyczyn nie można się było do tego dobrać inaczej, jak od dołu, i kuliśmy na zmianę strop w ciasnym pomieszczeniu w podziemiach, w dodatku nie wprost, a skosem. Każdy pracował oddzielnie, bo na dwóch nie było miejsca, jeden nie wiedział, ile zrobił drugi, tylko po prostu właził tam i kontynuował robotę. Pan kustosz osiągnął podobne rezultaty jak my, też zwrócił uwagę na ów dziwny mur, też spodziewał się tam skarbu, ale pan kustosz lepiej od nas znał zamek. Wiedział, do czego służył szyb powyżej parteru. Przeraził się, że lada chwila znajdziemy mienie barona i zmącił nas. Czekaj, jak by ci to wytłumaczyć… Trzeba było kuć nad głową, w górę i skosem, żeby się przebić do tej dziwnej, zamurowanej części, parę metrów kamienia, w którym łatwo było zgubić kierunek. Ten łajdak to wykorzystał, wlazł tam w nocy i zmienił kierunek naszego kucia w ten sposób, żebyśmy ominęli ową część pod parterem i przebili się od razu wyżej. Wystarczyły mu trzy takie wizyty. Żaden z nas się nie zorientował, każdy myślał, że kontynuuje robotę drugiego. Rezultat był straszliwy…

Patrzyłam na niego z narastającą zgrozą.

– Przestań się śmiać, na litość boską, co jest śmiesznego w straszliwym rezultacie…?!!!

– Nie mogę! Teraz już na wspomnienie tego nie mogę się nie śmiać. Ale, przysięgam ci, że wtedy się nie śmiałem! Przekuliśmy się w końcu przez dół tego szybu, nie tam, gdzie mieliśmy zamiar, tylko trochę obok, i istny cud, że przypadkiem zdążyłem! Padło na mojego przyjaciela, to on, nie wiedząc, co go czeka, przekuł się na wylot i nastąpiła rzecz potworna. Mianowicie okazało się, że ów szyb to był, za przeproszeniem, staroświecki wychodek…,

– Co takiego'?! – spytałam, nie wierząc własnym uszom.

– Staroświecki wychodek, kiedyś tam, przed laty, zamurowany. Bardzo szczelnie zamurowany, bo to był bazalt, cały zamek z bazaltu. Na tego nieszczęsnego chłopaka poleciało wszystko, co się tam gromadziło przez stulecia, pod potężnym ciśnieniem. Przypadkiem przyszedłem tam wcześniej, niż powinienem, i uratowałem mu życie. Byłby się utopił, wyciągałem go nieprzytomnego, tego wszystkiego tam, w górze, było więcej niż miejsca na dole. Sama rozumiesz, że śmiać się zaczęliśmy dopiero znacznie później… On cały dzień przesiedział w potoczku, a ja latałem i szukałem dla niego ubrania. Dla siebie zresztą też. Ode mnie ludzie przestali się odsuwać już po trzech dniach, od niego dopiero po dwóch tygodniach. Włosy musiał ostrzyc na zero, nie do wiary, jak przesiąkł! Ubrania trzeba było wyrzucić z butami włącznie, ale nie mógł wyrzucić dokumentów, które miał w kieszeni. Same te dokumenty wystarczały do uperfumownia całej okolicy…

57
{"b":"100413","o":1}