Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ciekawe, swoją drogą, ile tego jest – powiedział mąż w zadumie. – My znamy trzy sztuki…

– Czego ile jest?

– Tych przestępców. Czy to jest jakaś kameralna impreza, czy całe przedsiębiorstwo? Osobiście znamy tych troje, ale jest jeszcze kacyk. Nie wiadomo, z ilu osób się składa. I ten artysta, który tak pięknie zamaskował drogocenności…

– Według mojego rozeznania, razem wziąwszy, musi ich być dość dużo. Co cię to obchodzi? Nie ty ich będziesz łapał.

– Ale w razie czego na mnie będą polować. Nie wiem, kogo mam się wystrzegać, jednego złapią, a drugi da mi w globus na ciemnej ulicy. Dlaczego uważasz, że musi ich być dużo?

– Bo jeżeli odnaleźli i przemycają to coś, co ukrył baron von Dupersztangiel… '

– Baron von co…?!

– Dupersztangiel. Och, wszystko jedno, jakoś tam się przecież nazywał. Ten szkop, który zbierał dzieła sztuki po zwyciężonych krajach, mówiłam ci przecież!

– A…! To co?

– To musi być do tego niezły łańcuszek. Ktoś to znalazł, wątpię, czy Basieńka, ktoś pośredniczy, ktoś oblepia gliną, przewozi, kontaktuje się z ludźmi, nie wiem, co tam jeszcze, bo nie mam w tej dziedzinie doświadczenia. Ale oczyma duszy widzę tego cały tabun.

Mąż szarpał włosy na głowie, intensywnie myśląc.

– A nie uważasz, że ten kacyk to może być właśnie ten baron von Dupersztangiel? – powiedział tajemniczo. – Mnie on pasuje.

– Musiałby mieć najmarniej osiemdziesiąt pięć lat. Ale nawet jeśli, to co?

– To po pierwsze, to jest bezwzględny zbrodniarz, który naszego zdrowia oszczędzać nie będzie, i ja się boję. A po drugie może powinniśmy go sami złapać, żeby się zrehabilitować? Ciągle mam wątpliwości, czy nas nie podejrzewają o współudział.

– Już się rozpędziłam, żeby gołymi rękami łapać bezwzględnego zbrodniarza. Wyjątkowo wolę to zostawić milicji.

– Ja nie wiem, czy od tej milicji nie wymaga się za dużo…

Przyjrzałam mu się z zaciekawieniem, bo mówił takim głosem, jakby opętało go z nagła prorocze natchnienie. Zainteresowało mnie, co też może mieć na myśli.

– Każdy chciałby, żeby milicja załatwiła wszystko – ciągnął z posępnym zapałem. – Byle co się przytrafi i już drą się "Milicjaaaa…!" w dzień czy w nocy. A niech się radiowóz spóźni albo bandzior ucieknie, jakie krzyki! A jak pomóc, to nie ma komu.

Zdziwiłam się, bo sama bardzo chętnie służyłabym milicji wszelką pomocą.

– Sprecyzuj przystępniej, o co ci chodzi – zaproponowałam. – Co znaczy pomóc i jak to nie ma komu?

– Tak zwyczajnie. Bo, rozumiesz, ja sam się głupio czuję, a niesłusznie. Donosiciel, czy ja jestem donosiciel? A niech tak kto spróbuje z własnej inicjatywy zawiadomić, że jego znajomy… albo i nieznajomy, wszystko jedno, kradnie, przemyca, kantuje czy ja wiem, co tam robi, cokolwiek szkodliwego, od razu co się mówi? Donos! Zrobił donos, ostatnia świnia i koniec. Ja nie wiem, te świnie trzeba chyba jakoś rozgraniczyć, bo co ta milicja jest Duch Święty? Skąd mają coś wiedzieć, jeśli im nikt nic nie powie? No co, dobrze mówię?

Przyznałam, że dobrze, bo też mnie niekiedy męczył ten problem, ale nie zdążyłam wdać się w szczegółowsze rozważania. Mąż był w rozpędzie.

– Albo uprzejmość! Ile jest pyskowania, że milicja jest nieuprzejma, że gburowata, że jak się odnosi! A milicjant to co, nie człowiek? I nerwy ma, i pomylić się może!…

Tu mogłam zaprotestować bez chwili namysłu.

– Nic podobnego – przerwałam stanowczo. – Pyskują ci, którzy sami są gburowaci albo mają kolizje ze Służbą Ruchu. Czepiałam się milicji w najdziwniejszych okolicznościach i wymagałam najdziwaczniejszych przysług i jeszcze nigdy mnie nie zawiedli. Nieuprzejmego milicjanta spotkałam jeden raz w życiu. Co prawda akurat w momencię, kiedy właśnie należała mi się największa uprzejmość ale to już tak jest. Od mojej mamusi też dostałam lanie tylko raz w życiu, akurat wtedy, kiedy byłam doskonale niewinna. Smyczą od psa.

– Co? – zainteresował się mąż mimo woli. – Smyczą od psa?

– Smyczą od psa. Zawinił mój ojciec, przez roztargnienie, ale lanie dostałam ja. Wsio normalne.

– A dlaczego smyczą od psa?

– Bo leżała pod ręką.

– Jakiego?

– Co jakiego?

– Psa.

– Owczarka podhalańskiego. O rany boskie, odczep się już od psa, mówiliśmy o świniach!

Mąż przez chwilę wyglądał tak, jakby usiłował wyobrazić sobie smycz od świni.

– A…! No właśnie, więc to trzeba rozgraniczyć. Kiedy to jest donos, a kiedy zwyczajna, przyzwoita pomoc. Bo ja jestem przeciwny donosom, ale pomoc popieram. I co teraz?

Problem wydał nam się poważny. Zajęliśmy się rozgraniczeniem nierogacizny tak dokładnie – że sprawy bliżej nas dotyczące wyleciały nam z głowy. Pan Palanowski przypomniał o sobie dopiero nazajutrz kolejnym telefonem, znów mnie zaskakując, bo w zapale twórczej dyskusji z pomniałam o konieczności uzgodnienia z mężem zeznań.

– Kochaniątko moje, ta paczka ci pewnie przeszkadza? – spytał z troską tkliwy wielbiciel.

Przyświadczyłam, niepewna, czy dobrze robię.

– Po cóż pozwalasz trzymać ją w mieszkaniu? Wynieś ją do warsztatu, szczególnie, jeśli twój mąż złośliwie ci ją podrzuca. A propos, czy ta apretura ciągle tak okropnie cuchnie? – Nie zrozumiałam, co powiedział.

– Jaka apretura?…

– Ta, o której mówiłaś – rzekł pan Palanowski z niezwykłym naciskiem. – Cuchnie i gryzie w oczy. Ciągle to samo?

Pojęcia nie miałam, o co mu może chodzić. Nic nigdzie nie śmierdziało ani nie gryzło.

– Nie wiem – powiedziałam ostrożnie na wszelki wypadek. – Ostatnio jakoś nic nie czuję.

– Przyzwyczaiłaś się, kochanie, to niedobrze. Nie czujesz, ale może ci zaszkodzić. Proszę cię, zrób to dla mnie, nie siedź tam przy zamkniętym oknie. Pamiętaj o wietrzeniu! Najlepiej zostaw okno otwarte na stałe.

Wreszcie pojęłam sens tej czułej troski. Mogłam mu pootwierać na oścież wszystkie drzwi i okna, ale nie miałam ochoty ponosić za to konsekwencji.

– Dobrze, ale ja się boję. Już raz był tu jakiś złodziej czy włamywacz…

– Co takiego…?!

– Złodziej. Włamywacz. Wszystko jedno, jakiś typ. Zakradł się w nocy.

– Jak to, nic mi o tym nie mówiłaś?!

– Nie było okazji. Teraz mówię…

Pan Palanowski zdenerwował się do szaleństwa. Wywnioskowałam z tego, że włamywacz działał we własnym zakresie, bez porozumienia z przestępczą organizacją. Musiałam złożyć szczegółowe sprawozdanie ze straszliwej nocy, po kilkakroć solennie zapewniając, że nie doznałam żadnego uszczerbku na zdrowiu i nie wezwałam milicji Cierpliwie wysłuchałam pocieszających czułości. Pan Palanowski zadecydował w końcu, że mam trzymać okno otwarte przez cały dzień do późnego wieczora, a zamyka je dopiero na noc, przed samym pójściem spać, nie zważa jąć na ewentualne protesty męża. Wyraziłam zgodę, po czym natychmiast zadzwoniłam do kapitana.

– Paczkę dla kacyka chcą rąbnąć z warsztatu o niesprecyzowanej porze dnia – powiadomiłam go. – Amant polecił zanieść ją tam i zostawić otwarte okno. Co pan na to

– Nic. Niech pani zaniesie.

– Lada chwila przyleci posłaniec. Co mam robić? Go nić go z krzykiem?

– Ma pani być ślepa, głucha, niema i niedorozwinieta – powiedział kapitan energicznie. – Ten pani mąż też W razie czego dzwonić, ale tak, żeby nikt nie widział. Niech pani lepiej postawi ten telefon gdzieś niżej, bo widać przez okno, jak pani rozmawia.

Wystraszyłam się nieco, postawiłam telefon na podłodze i udzieliłam mężowi stosownych instrukcji. Rozwój sytuacji następował w imponującym tempie, wyglądało na to, że la da chwila coś się zacznie dziać. Ciekawiło mnie to nadzwyczajnie i niewątpliwie zaniedbałabym obowiązki, gdyby nie dodatkowe atrakcje spaceru. Coraz bardziej utwierdzałam się w mniemaniu, że zdumiewający twór mojej wyobraźni musi być jakoś z tym wszystkim związany i coś mnie przez niego spotka. Najpewniej jakaś wstrząsająca okropność, bo cóż by innego…

Twór wyobraźni przechadzał się po skwerku.

– Uprzejmie proszę, niech mnie pan stąd wypędzi nie później niż za godzinę – powiedziałam na powitanie. – Nie wiem, czy sama wykażę się dostateczną siłą woli, a koniecznie muszę wrócić nie za późno.

35
{"b":"100413","o":1}