Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Może się pan nie martwić, nie pańska głowa – odparł jeden z rzemieślników uspokajająco. – Co tam jest, to tam jest, już my tego pilnujemy.

– Ty głupi jesteś, pewnie włożyli fałszywe – powiedziałam po ich wyjściu. – Według moich wiadomości prawdziwe muszą być warte co najmniej z dziesięć tysięcy dolarów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tyle ryzykował. Co za szczęście, że tak ostrożnie to odwijaliśmy…!

Paczka dla kacyka wróciła do własnej postaci i czekała swego losu w kuchni pod stołem. Nie wiadomo, dlaczego akurat to miejsce wydawało nam się najbezpieczniejsze. Głównym powodem do niepokoju stała się teraz niepewność co do naszego powrotu do własnej postaci i byliśmy bliscy tego, żeby zazdrościć paczce. Obawy, że państwo Maciejakowie wytrzymają nas tak jeszcze przez następni trzy tygodnie, a kto wie, czy nie trzy lata, wydawały się realne i doprowadzały nas do desperacji. Wiadomo było że milicja nie zwolni nas z posterunku aż do końca afery Mąż zgłupiał ze zdenerwowania do tego stopnia, że zaniedbywał podstawowe obowiązki.

– Co tak siedzisz? – spytałam z gniewem podczas ostatniej, przewidzianej umową podróży do Ziemiańskiego – Ja się będę za ciebie bała?

Przestraszył się natychmiast, co najmniej tak, jakby cierpiał na wszystkie fobie świata, po czym energicznie popukał się palcem w czoło.

– Chyba ci się pomieszało w głowie – powiedział z niesmakiem. – Przecież mieliśmy się wygłupiać na pokaz dla milicji! Skoro milicja i tak wie, o co chodzi, to po diabła mam robić przedstawienie? Sobie a muzom?

– A skąd wiesz, czy ci się kacyk w tej chwili nie przygląda? Skąd wiesz, czy Ziemiański nie spyta Maciejaka, od kiedy mu minęło? Lepiej nie ryzykuj, bo stracisz rozeznanie, co masz robić, a czego nie. Ja na spacer chodzę uczciwie!

Mąż westchnął ciężko i zaprezentował wybuch paniki, co przyszło mu o tyle łatwo, że zajęta strofowaniem go, o mało się nie władowałam pod ciężarówkę. W razie czego byłaby wina ciężarówki, a nie moja, katastrof jednakże nie mieliśmy w programie.

Na spacer istotnie chodziłam uczciwie, jeśli pominąć wplątane weń moje prywatne sprawy. Prywatne sprawy zaczynały mnie niepokoić. Blondyn wydawał mi się stanowczo za mądry, zgoła wszechwiedzący, ponadto postępowanie jego było niepojęte. Od początku podkreślał swój brak czasu, a równocześnie godziny całe spędzał ze mną na tym skwerku bez żadnego racjonalnego uzasadnienia.

Zaczęłam się wreszcie zastanawiać, że coś w tym musi być.

Pogoda się zepsuła, zrobiło się zimno, wiał przenikliwy wiatr. Siedziałam na ławce, zamyślona tak głęboko, że straciłam z oczu świat. Blondyn mieszał mi się z kacykiem, rodzimy przemyt z marzeniami o kradzieży dzieł sztuki w krajach zachodnich, wątpliwy romans Basieńki z moją własną biografią. Myśl, że on mnie tu pilnuje z ramienia pana Palanowskiego, nasuwała się coraz natrętniej i razem wziąwszy miałam w głowie absolutny młyn. Ocknęłam się chyba po godzinie, prawdopodobnie specjalnie po to, żeby ujrzeć, jak nadchodzi.

Zbliżył się do mojej ławki, ukłonił się i zwolnił. Nie wyglądał na złoczyńcę. Mój zapraszający gest wykonał się sam, całkowicie bez udziału świadomej woli. Na szafocie gotowa byłabym przysiąc, że nie uczyniłam z premedytacją nic w kierunku zacieśnienia więzów!

– Taka pani jest zamyślona, że zauważyła mnie pani dopiero, kiedy kłaniałem się trzeci raz – powiedział z zainteresowaniem. – Czy coś się stało? Może mógłbym pani być do czegoś przydatny?

Z niewiadomych przyczyn w jego towarzystwie ciągle mówiłam nie to, co chciałam powiedzieć. Mój odstrzał byków najwidoczniej trwał.

– Nie wiem – odparłam bez zastanowienia. – To znaczy wiem, że z pewnością, ale zależy do czego. Chwilowo tonę w problemach, z którymi muszę poradzić sobie sama. Nie będę ukrywać, że wchodzi pan w zakres zagadek do rozgryzienia, i czuję, że już mnie zęby bolą.

– Przynajmniej w tym jednym mógłbym chyba wziąć udział? To znaczy, nie w bólu zębów! Nie wiem, co zagadkowego widzi pani we mnie, ale chętnie to rozjaśnię. Czy pani nie zimno?

Zimno mi było przeraźliwie. Po przeszło godzinnym siedzeniu bez ruchu wilgotny wieczór przemknął mnie na wylot, zaczynałam właśnie dźwięcznie poszczekiwać zębami. Wszelkie grypy i anginy nie wchodziły w rachub w najmniejszym stopniu, ale niepokoiła mnie myśl o trupim kolorycie, jakiego moje oblicze musiało niewątpliwi nabrać. Niechże już wyglądam jak Basieńka, skoro jest t niezbędne, nie muszę być jednakże przy tym sinozielona

Zdradliwy podstęp pana Palanowskiego zdejmował z mnie niejako obowiązek ścisłego trzymania się umowy, bez wahania wyraziłam zatem zgodę na wypicie kawy w pałacyku Szustra. Wprowadzanie rewolucji w obyczaje Basieńki w zaistniałej sytuacji nie było może posunięciem najrozsądniejszym, ale w wieku siedemnastu lat poprzysiegłam sobie, że nigdy w życiu nie będę rozsądna i przysięgi te udawało mi się dotrzymać.

Usiadłam przy stoliku i przyjrzałam mu się wreszcie z bliska w pełnym świetle. Nie nosił baków i nie zaczął od proponowania mi alkoholu. Nawet, gdyby nie było innych przyczyn, już samo to wystarczało, żeby się nim interesować.

Patrzyłam na niego i patrzyłam, i nagle zaczęłam sobie uświadamiać, że coś tu jest nieopisanie dziwnego i nie w porządku. Coś tu nie tyle nie gra, ile gra za dobrze. Jakaś część mojej otumanionej duszy ocknęła się z letargu

– Do kompletu powinien pan jeszcze mieć na imię Marek – powiedziałam z lekkim roztargnieniem, bardziej c siebie niż do niego.

Spojrzał na mnie z nagłym zastanowieniem.

– Tak się składa, że mam na imię Marek – powiedział powoli po chwili. – Skąd pani to wie?

Zamurowało mnie. Znałam go pięć dni. Pięć dni, które wstrząsnęły światem… No nie, niezupełnie tak, światem może i nie wstrząsnęły, mną na pewno… Nie do wiary…!

Nierealność sytuacji oszołomiła mnie całkowicie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, nie pojmując, jak mogło to nie dotrzeć do mnie od początku. To wszystko było nieprawdopodobne i niemożliwe, takie rzeczy się w życiu nie zdarzają. Ten człowiek nie istniał. Nie mógł istnieć. Nie miał prawa istnieć w rzeczywistości, ponieważ ja go wymyśliłam…!!!

Na blondynów zaczęłam się przestawiać od czasu, kiedy atramentowa czerń mojego pierwszego, w dzieciństwie wymarzonego, romansu uległa niejakiemu rozjaśnieniu. Miałam z nimi ciężki krzyż pański i rozmaite przypadłości, nigdy takie, jakich sobie życzyłam.

Określony typ ustabilizował mi się dawno temu, na przyjęciu sylwestrowym u mnie w domu, kiedy jeden z przyjaciół we wczesnych godzinach porannych przyprowadził mi znienacka dodatkowego gościa, obcego faceta, blondyna wstrząsającej urody. W smokingu. Doprowadzony wydał mi się tak szaleńczo piękny i tak absolutnie w moim typie, że niemal zabrakło mi tchu. Przyjęłam jakieś tam uprzejme wyrazy, przetańczyłam z nim kilka upojnych tang, pożegnałam go i do dziś dnia nie mam pojęcia, kto to był.

Ów przyjaciel, który go przyprowadził, był tak pijany, że nic nie pamiętał. Nagabywany później kilkakrotnie przeze mnie, snuł różne przypuszczenia, ale jakoś nigdy nie sprawdził ich słuszności. Blondyna prawdopodobnie w ogóle bym nie poznała, nie utkwiły mi bowiem w pamięci rysy jego twarzy, tylko ów ogólny typ, który latami błąkał mi się po życiorysie w charakterze nie zrealizowanego marzenia.

Zwykła złośliwość losu sprawiła, że wszyscy, na których natrafiałam, mieli czarne włosy albo ciemne oczy, albo coś tam innego w twarzy, w nosie, w zębach… wszystko jedno, coś, o czym inne kobiety, być może, marzą w bezsenne noce, a co dla mnie ciągle nie było TYM. Ja chciałam mojego blondyna.

Straciwszy w końcu na niego wszelką nadzieję, pozwoli łam rozbestwić się wyobraźni. Z doświadczenia wiedziałam, że jeśli sobie coś wyobrażę dokładnie i ze szczegółami, jeśli nastawię się na to, nigdy mnie to nie spotka. Przytrafi się coś innego, będzie zupełnie inaczej, a jeśli nawet tak samo, to wypaczone, skarykaturyzowane złośliwością losu. Gdybym zatem nie straciła nadziei, za nic w świecie nie wygłupiłabym się tak, żeby sobie cokolwiek precyzyjnie imaginować.

32
{"b":"100413","o":1}