Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapłan Ezra, gdy zostanie tu sam, stworzy w Wiosce świat bez prawa wyboru i wywoła w Plemieniu poczucie winy, które tak rzadko budzi skruchę, a tak często gniew i nienawiść – myślał Jon, wracając do domu. Stary szaman umrze razem ze swoim starym Bogiem i chwała Panu za ten akt łaski. Nie ma już miejsca na nowego szamana, zapewne zostałby spalony na stosie jako czarownik, gdyż stosy nieuchronnie zapłoną także i w tej Wiosce.

– Tak, mój syn musi przynależeć do większości – szepnął Jon sam do siebie, a potem przywołał na usta pogodny uśmiech i przekroczył próg domu.

* * *

Droga do Miasta była krótsza niż niegdyś, gdyż bity trakt skrócił o połowę trudy podróży. Kiedyś trzeba było przedzierać się przez Puszczę, ryzykując spotkanie z dziką zwierzyną i złymi ludźmi. Jednak Miasto wciąż wydzierało Puszczy skrawek za skrawkiem, rozrastając się – a potem zapragnęło, by wiodły doń drogi szerokie i bezpieczne. Wycinano więc Puszczę, karczowano potężne, wielusetletnie drzewa, ubijano wydartą przyrodzie ziemię, utwardzając ją żwirem i kamieniami. Drewno było zresztą potrzebne na budowę nowych domów, zamków, świątyń.

Miasto zawładnęło wyobraźnią puszczańskich Plemion, które karczowały kolejne połacie Puszczy, przybliżając się do niego. Dlatego Jon nie obawiał się zabrać żony, na półtora miesiąca przed narodzinami syna. Siwa klacz była łagodna, nawet ospała, a droga równa i bezpieczna. Zresztą kobiety z Wioski przywykły do ciężkiej pracy do ostatnich dni przed rozwiązaniem, Gaja zaś była zdrowa, silna, odporna.

Podróż do Miasta nie zajęła im więc sześciu dni, jak oceniali, lecz tylko cztery. To był dowód, że Cywilizacja przyśpiesza kroku. Już z daleka, ledwie skończyła się Puszcza, a zaczął bity trakt, zobaczyli nie dokończone, ale niezwykle wysokie, strzeliste wieże nowej świątyni. W Mieście było kilkanaście Domów Boga, ale ten miał przewyższyć okazałością wszystkie inne. Robotą kierował mistrz przybyły z Dalekiego Kraju, w którym świątyń było prawie tyleż samo co mieszkalnych budynków.

Nie musieli wjeżdżać w labirynt uliczek Miasta, czego Jon chciał uniknąć, gdyż czuł się w nim jak w klatce. Świątynię budowano na skraju Miasta, od strony, z której przybywali. Im byli bliżej, tym budowla wydawała im się większa i wspanialsza. Gdy przystanęli u jej stóp, rusztowania pięły się tak wysoko, że Gai, która zapatrzyła się w górę, zakręciło się w głowie. Wokół budowli trwał niebywały ruch, gdyż wciąż przybywał ktoś nowy, jak oni, by ją podziwiać. Sprytniejsi mieszkańcy Miasta założyli wokół kramy z różnością towarów i prostym jadłem. Oprócz mistrzów murarskich, którzy nadzorowali robotę, spotkać można było kapłanów w ciemnych lub białych sukniach, pilnujących, by nikt nie skradł cegły, by murarze nie skąpili zaprawy i nie marudzili przy robocie.

– Ciekawe, czy Bóg Dobroci zechce zamieszkać w tej świątyni, czy nie wyda Mu się ona za duża? – zastanowił się głośno Jon.

– Bluźnisz! – krzyknął obok niego człowiek w białej długiej sukni. – Zważaj na słowa! Bóg tu wejdzie, ledwie skończymy budowę! Im większa świątynia, tym większa jego chwała! A ten, komu się nie podoba, jest bluźniercą i heretykiem!

– Ależ ona mi się podoba – zaprzeczył Jon. – Myślałem tylko nad tym, czy… no, czy musi być taka wielka, może On… to znaczy, czasem sobie myślę, że On nie zastanawia się nad okazałością swych świątyń – zaplątał się Jon, patrząc z niepokojem na mnicha w białej szacie. Poznał już znaczenie słowa “heretyk” i bał się tego, co ze sobą niosło.

– Twój ubiór świadczy o tym, że przybyłeś z Puszczy. Słyszałem, że niektórzy czczą tam jeszcze bałwany – mnich piorunował go wzrokiem, zastanawiając się, co począć z młodym bluźniercą.

– Wydaje ci się, młodzieńcze, że świątynie winny przychodzić do Boga, a tymczasem, jak usłyszałeś, jest na odwrót – usłyszał Jon za sobą czyjś niemłody głos, któremu towarzyszyło ciche brzęczenie dzwonków. Mnich na widok przybysza skrzywił się, lecz nagle rzucił się, krzycząc na murarzy, którzy niechcący przewrócili w błoto taczkę z cegłą.

Jon odetchnął z ulgą i odwrócił głowę: za ich plecami stał najniezwyklejszy człowiek w nieokreślonym wieku. Można było dać mu zarówno trzydzieści parę lat, jak i pięćdziesiątkę z okładem. Jego zaś niezwykłość wynikała ze stroju. Jon nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział nawet na obrazkach w księgach Ezry, choć było tam wiele zdumiewających rzeczy.

– Z nieba spadł? – zdziwiła się Gaja ze śmiechem, a nieznajomy też się roześmiał i odparł, brzęcząc dzwoneczkami:

– Tacy jak ja przebywają pomiędzy niebem a piekłem, nigdy nie są tylko tu lub tylko tam. Dlatego tak trudno ich wykląć.

Nieznajomy miał na sobie obcisłe nogawice wpuszczone w brudne, lecz wciąż jaskrawoczerwone skórzane buty. Jego ramiona skrywała szeroka bluza w kolorach tęczy, na głowie zaś nosił dziwaczną czapeczkę z grubego sukna, z kilkoma rogami. Do tych rogów przymocowane były małe dzwoneczki, które brzęczały cicho, lecz wyraziście wraz z każdym jego ruchem.

– Kim jesteś? – spytał Jon, mimo woli uśmiechając się. Nieznajomy swym wyglądem wzbudzał rozbawienie.

– Jestem Błaznem – odparł nieznajomy i dodał: – Jestem Błaznem do wynajęcia, gdyż mój ostatni pan znudził się mymi żartami i mnie wygnał. Szukam nowego pana.

– Kto to jest Błazen? – spytała Gaja. – Nigdy nie słyszałam o takim zajęciu! Co robisz?

– Zabawiam moich panów za niewielką opłatą. Szczerze mówiąc, opłatę uzależniam od stanu ich kiesy. Bogacz płaci więcej, biedak dostaje żarty za darmo. Gdy moje dowcipy i powiastki rozśmieszą mych panów w kłopotach i zmartwieniach, opłacają mnie sowicie, nawet złotem. Gdy trudno ich rozbawić, bo zmartwienie jest większe, niż sądzili, lub śmieszy ich to, co mnie nie śmieszy wcale, wtedy wypędzają mnie. Ich domy są różne: czasem to zamki i pałace, niekiedy zwykłe chaty, a wtedy zamiast złota dostaję miskę strawy dwa razy dziennie, jak dobry pies.

– Jak to możliwe, by kogoś śmieszyło to, co ciebie wcale nie śmieszy? Myślałem, że rzecz zabawna śmieszy wszystkich – zdziwił się Jon.

– To chyba zależy od miejsca, z którego patrzymy – stwierdziła Gaja w zadumie. – Śmieszna jest niedźwiedzica, gdy ogania się od dzikich pszczół, kradnąc im miód. Ale przestaje być śmieszna, gdy pszczoły potną jej nos żądłami i to ją boli.

– Dobrze to ujęłaś, młoda damo. Gdy moje żarty zbytnio żądlą mych panów i to boli, płacą mi za nie, lecz wkrótce wyrzucają. A czyż moja czapka nie jest śmieszna?- spytał Błazen.

– Nie – odparł Jon. – Twoja czapka jest smutna, gdyż dzwoneczki brzęczą cały czas, nawet wtedy, gdy się martwisz. A sądzę, że i ty masz powody do zmartwienia.

– Mylisz się, Jonie – wtrąciła Gaja. – Jego czapka jest śmieszna, gdy opowiada wesołe historyjki, a smutna, gdy mówi o smutnych sprawach. Dzwoneczki brzęczą tak, jak on chce, nie zawsze na jednaką nutę.

– Rozumną masz żonę, panie, a w dodatku piękną, zatem pewnie jest biedna, gdyż trudno, aby Bóg obdarował ją aż tak szczodrze – skłonił się Błazen, podskakując i jego dzwoneczki znów zaśpiewały.

– Ani ona, ani ja nie czujemy się biedni – obruszył się Jon.

– Od razu widać, że przybyłeś z Puszczy. Tu, w Mieście, a zwłaszcza w pobliżu świątyni szybko poczujesz, że masz pustą kiesę i przynależysz do gorszego stanu – skomentował Błazen.

– …na świątynię! Zbieramy datki na świątynię! – zabrzmiał tuż przy nich czyjś głos i inny mnich, w ciemnej długi sukni, podsunął im pod nos drewnianą skrzyneczkę z otworem od góry.

– Nie mam złota, srebra, ani nawet miedzi – speszył się Jon, a Błazen zaśmiał się krótko. Dzwonki zabrzęczały melodyjnie, lecz niewesoło.

– Czyżbyś nie chciał, by świątynia szybciej rosła w górę? By była jeszcze większa i wspanialsza, niż się zapowiada? Aby była największa w całym tym dzikim kraju?! – spytał gniewnie mnich.

Gaja szybko zsunęła z szyi niewielki naszyjnik z bursztynu i wsunęła go w szparę skrzynki. Mnich zaraz odbiegł.

39
{"b":"100387","o":1}