Jon, który do świątyni w Wiosce szedł zawsze z ufnością, gdyż lubił jej kamienno-drewniane ściany, teraz odwracał głowę od obrazów i figur, które ją zdobiły. Ukazywały one Boga Dobroci niejako Wszechmiłość, Wszechobecność i Wszechmyśl – gdyż tego nie można wyrazić pędzlem lub dłutem – lecz właśnie jako starca na chmurce lub z groźną laską w dłoni, od której biegł ku ziemi piorun. Dlaczego te obrazy i figury kłamały? Po co? Czy Plemię potrzebowało tego kłamstwa? Czy ułatwiało ono misję ludzi w długich sukniach?
Jon przypomniał sobie pewne zdarzenie – gdy miał dziesięć lat, kapłan Ezra wyruszył do miasta i przywiózł dla świątyni nowy, zbytkowny przedmiot: była to niebiesko-złoto-biała figurka kobiety o różowych policzkach, malinowych ustach i szkliście błękitnych oczach. Jej niebieska szata usiana była złotymi gwiazdkami, a głowa, o trefionych włosach, ozdobiona złotą koroną. Jon pamięta, że wstrząsnęła nim bezmyślna niefrasobliwość, która malowała się na twarzy figury i jej lalkowate oczy.
– Dlaczego Ezra postawił TO w świątyni? – spytał Jon Isaka.
– TO…? To jest figura Matki Boga – wyjaśnił spłoszony Isak, a dziesięcioletni Jon głośno zawołał:
– Kłamiesz! Ona nie mogła wyglądać jak lalka! Nie barwiła sobie ust i policzków! Nie trefiła włosów! I musiała być smutna!
Wtedy stary Isak wziął go za rękę, zaprowadził do swojej izdebki i wyjął z kufra rzeźbioną w drewnie ciemną figurkę. Nie miała jaskrawych szat ani korony, a jej ciemna twarz skrzywiona była grymasem cierpienia, które sprawiało wrażenie, że oblicze to żyje.
– Czy TO przypomina ci Matkę Boga? – spytał Isak.
– Bardziej, choć to wciąż nie jest Ona – odparł dziesięciolatek starcowi. Ten westchnął i szepnął bardziej do siebie niż do chłopca:
– Tę figurkę wyrzeźbił smolarz z Puszczy, lecz Ezra nie chciał postawić jej w świątyni.
– Bo wszyscy wolą te podobne do lalek? – spytał ze zrozumieniem Jon, a Isak odparł poważnie:
– Widzisz, Jonie, ludzie lubią, gdy Matka Boga przedstawiana jest jako piękna, bogato ubrana pani.
O starcu na chmurce lub z groźną lagą w dłoni Jon wolał w ogóle nie rozmawiać. Wystarczało, że on sam nie potrzebował obrazków i rzeźb, by czuć obecność Boga Dobroci. Gdyby zdobył się na odwagę i porozmawiał ze starym kapłanem, być może ten by mu wytłumaczył, że gdzieś na świecie istnieją prawdziwsze wizerunki Boga, które – mimo iż wymyślone przez ludzi – może zdobyłyby uznanie Jona. Lecz nigdy o tym nie rozmawiali. Jon przypomniał sobie, że gdy po raz pierwszy ruszył w Drogę i ujrzał u jej kresu monstrualny, połyskliwie czarny posąg Bezimiennego, zdumiał się, że oddaje on tak wiernie jego przeczucia. Tak, kamienie z Puszczy dawały prawdziwszy wizerunek starego Boga. I dlatego dziś jego kamienne rany krwawiły.
Gdy Jon tym razem powrócił z Drogi, dom w Wiosce wydał mu się za mały, a wioskowa świątynia, wcześniej przestronna, dławiła ciasnotą. Przed oczami Jona jawiły się, na ułamek sekundy, okazałe, bogate kamienne pałace i świątynia tak ogromna jak cała Wioska.
– Zanim ruszę w ostatnią Drogę, chciałbym zobaczyć największą świątynię, którą budują w pobliskim Mieście – wyznał Gai, gdy nacieszyli się sobą, a on, przykładając głowę do jej wypukłego brzucha, wsłuchiwał się w bicie serca swego przyszłego syna. Dłonią wyczuwał jego ruchy i cały czas myślał tylko o tym, jak zapewnić bezpieczne życie nie narodzonemu. Nagle niebezpieczeństwa świata zaczęły mu się wydawać niewiarygodnie wielkie. Na szczęście wiedział, gdzie szukać bezpieczeństwa dla syna: w braku wątpliwości.
– Mogłabym z tobą pojechać, gdybym dosiadła łagodnego konia, a jest taki w stajni rodziców. Ja też chciałabym ujrzeć świątynię – powiedziała Gaja z prośbą w głosie.
– Pojedziesz – zgodził się Jon. Ani przez chwilę nie zamierzał zostawić żony samej. Nie bał się, iż długa, trudna droga zmęczy ją u progu narodzin dziecka. Wiedział, że syn narodzi się zdrowy; syn – zapłata od Bezimiennego za misję, której jeszcze nie wypełnił.
Gaja zajęła się przygotowaniami do długiej podróży: – trzy dni konnej jazdy przez Puszczę, a potem następne trzy dni bitym kupieckim traktem, jak opowiadali ci, którzy tę drogę przebyli.
Jon poszedł odwiedzić szamana. Pierwsze, słabe jeszcze mrozy zagnały starca do namiotu, którego już nie opuszczał. Jego stare ciało marzło, mimo ciepłych okryć – koców i futra z niedźwiedzia.
– To nie tylko chłód zimy – powiedział szaman zagadkowo, gdy Jon dotknął jego zimnej ręki i zaraz spytał niecierpliwie: – Czy ziele serdecznika niepospolitego trafiło już tam, gdzie miało trafić?
Jon pokręcił głową, dotykając woreczka na szyi. Suche ziele wciąż cichutko szeleściło. Szaman pokręcił niespokojnie głową:
– Czuję, że to najważniejsza część twej misji. Bezimienny, z pomocą Królowej Śniegu i twoją, dał Chłopcu lodowe serce i stworzył z niego swoje narzędzie. Lecz to narzędzie nie jest już potrzebne. Uwolnij więc Chłopca od męki czynienia zła.
– Wiesz o nim więcej niż ja. Nie wiem, gdzie on jest, ba, nie wiem nawet, jak szukać i czy On pozwoli mi do niego trafić? – odparł pytająco i zobaczył przed oczami chudą twarz nie znanego Chłopca.
– Tym razem pozwoli – odparł stary szaman. – Jest coraz słabszy. Już prawie nie mówi, już tylko się broni, Jonie, przedłuża swoją agonię. Nie chce odchodzić samotnie i to mnie niepokoi.
– On krwawi. Myślę, że wkrótce wykrwawi się na śmierć – szepnął Jon.
Coś bezpowrotnie się kończyło, a nowe, które przychodziło, miało być lepsze i nazywało się CYWILIZACJĄ. Jednak każdy koniec jest smutny. Jon wiedział, że umiera nie tylko ten niegdyś potężny stary Bóg. Jon pojął, że śmierć starego Boga równa się śmierci szamana. Każda kropla krwi, która wyciekała z kamienia, ujmowała życia starcowi. Ostatni plemienny czarownik żył przecież tylko po to, aby stać między Bogiem Dobroci i Cywilizacji a zemstą starych Bogów, chroniąc i Plemię i nową świątynię, w tym obu kapłanów. To stary szaman, ostatni przedstawiciel starych czasów, torował drogę czasom nowym, tak jak mieszkańcy Wiosek i Miast karczują Puszczę, by budować na jej miejsce nowe, piękniejsze domy.
Jon bezwiednie trzymał coraz chłodniejszą, mimo palącego się ognia, dłoń szamana w swojej dłoni, a potem nagle, ku swemu zdumieniu, ucałował ją.
– Jeszcze się zobaczymy – uśmiechnął się spokojnie starzec. Później młody mężczyzna skierował kroki do świątyni. Tym razem nie szedł tam, by odwiedzić Isaka. Szukał Ezry.
Stary kapłan spacerował po ogrodzie, zatem młody musiał być w świątyni – obaj unikali siebie nawzajem od czasu wizyty gości z Dalekiego Kraju.
Gdy Jon wszedł do świątyni, Ezra ustawiał wysokie świeczniki wokół figur i obrazów: były najwyraźniej nowe, połyskiwały złociście, rzucając jaskrawe refleksy w ciemnym wnętrzu.
– Ty tutaj? – zdziwił się kapłan i natychmiast przybrał srogi wyraz twarzy. Jon uśmiechnął się w duchu i pomyślał, że Ezra wzoruje się na obrazkach, które wyobrażają Boga Dobroci jako starca z lagą w dłoni, z której strzela ku ziemi piorun, grożąc piekielną karą.
– Heretycy nie mają prawa wchodzić do świątyni Pana – powiedział szybko Ezra, zasłaniając dużą, najwyraźniej nową figurę, wyobrażająca postać człowieka z długimi włosami, z trefioną brodą, w bogatej czerwonej szacie, z małą cierniową koroną na głowie, w której błyszczały drogie kamienie. Jonowi stanęła przed oczyma postać smutnego, nędznie ubranego Człowieka na Osiołku…
– Kto to jest heretyk? – spytał z zaciekawieniem.
– Heretyków pali się na stosach – rzekł szybko Ezra.
– Słyszałem, ale kim oni są? – powtórzył pytanie Jon. Ezra umilkł i próbował szukać w pamięci słów, których nie znajdował dość szybko.
– Heretyk… heretyk… – zaczął, przygryzając wargi, a Jon dokończył:
– …heretyk to ktoś, kto myśli inaczej niż ty, Ezro.
– Bo ja znam Prawdę! – zawołał Ezra.
– A Isak? – spytał Jon.
– Isak błądzi!
– Ty nigdy nie błądzisz? – spytał znów Jon, czekając z nadzieją na odpowiedź.