– Będzie, jak musi być – powiedziała Gaja dźwięcznym, mocnym głosem, w którym nie usłyszał drżenia. I o to szło: aby nie wstrzymywała go żadną kobiecą sztuczką. Zresztą wiedział, że ona tego nie zrobi. Była inna niż wioskowe kobiety. Podobna do niedźwiedzicy. Dlatego, idąc teraz Kamienną Drogą, Jon był spokojny o syna, który się narodzi. Gaja da sobie radę i bez niego, to było pewne. A zresztą…
– Wrócę do domu! – zawołał głośno, chcąc, aby echo zaniosło te słowa monstrualnemu posągowi, który czekał na niego za trzecim zakrętem. Ale w tej części Puszczy nie było nawet echa.
Trzeci zakręt pojawił się szybciej, niż Jon chciałby zobaczyć. Po raz wtóry wkroczył zatem w długi, złowieszczy cień rzucany przez posąg starego Boga. Szedł, nie podnosząc głowy i nie patrząc na Niego. I tak czuł tę obecność. Nie tylko tu.
Po chwili stał u potężnych stóp gigantycznej rzeźby. Podniósł głowę. Ponad nim, wysoko, wznosiły się ramiona i głowa Boga. Dziwne, ale mimo całego ogromu posągu, wydał się on Jonowi mniejszy. Już go tak nie porażał wielkością. Bezimienny milczał, ale Jon i tak słyszał Jego wezwanie.
– Muszę TAM się wspiąć… – zaczął półgłosem, niby do siebie, niby do Niego i urwał, mierząc wzrokiem wysokość i oceniając stopień trudności zadania.
Nie, to nie takie trudne dla młodego, silnego mężczyzny. Posąg był pełen wypukłości i wgłębień. Jon objął ramionami ogromną nogę Boga i ruszył w górę. Kamień, z którego wykuto Bezimiennego, był chropawy i ciepły. Pulsował życiem. Dłoń Jona wsparła się na monstrualnym pępku Boga, a stopy postawił teraz na znamionach Jego męskości. Odpoczywał. Nagle uprzytomnił sobie, że pępowinami, które łączyły gigantycznego i przerażającego Boga z tysiącami wiernych, były Kamienne Drogi. A wiara, którą czuli i wyrażali jego współplemieńcy, była krwią krążącą w ciele Światowida. Krwią i pożywieniem. Ludzie w długich sukniach odcięli Go od krwiobiegu, od lęku i miłości, którymi się żywił: skazali na samotną, powolną agonię. Czy umierający człowiek nie broni się? Czy On nie ma zatem prawa, by się bronić? Skazano Go na śmierć przez zapomnienie, a jest to – dla Bogów i ludzi – najgorszy rodzaj umierania.
– W dodatku nie miałeś dzieci… – szepnął ironicznie, spoglądając na wyolbrzymione oznaki męskości, ale ironia zaraz zniknęła. Uprzytomnił sobie, że raptem przed stu pięćdziesięciu laty wszystkie Plemiona, setki tysięcy ludzi, były Jego dziećmi, na dobre i na złe. Dlatego miał prawo żądać ofiar.
– …lub przynajmniej tak sądził – szepnął Jon, podejmując na nowo wspinaczkę. Gdyby teraz spadł, pewnie by się zabił. Był coraz bliżej celu, wysoko ponad ziemią, jakby wspiął się na najwyższy dom w Wiosce. A przecież do ramion Boga jeszcze sporo brakowało.
Po długim, mozolnym trudzie, zmęczony, spocony, czując drżenie mięśni, stanął wreszcie na Jego ramionach. Miał dziwne uczucie, że posąg drży wraz z nim, jakby wstrząśnięty ludzką bliskością po tylu latach pustki. Drżenie to, nie wiedzieć czemu, przejęło Jona litością.
Wyprostował się i dla utrzymania równowagi objął rękami masywną szyję Bezimiennego. Wychylił się, chcąc zajrzeć mu w oczy. Już tam, w dole, wydawało mu się, że pod półprzymkniętymi powiekami posągu coś połyskuje. Prawie jak źrenice. Ale grube powieki strzegły swej tajemnicy i Jon wychylił się w przód, by w nie zajrzeć. Nie musiał…
Bezimienny miał oczy otwarte. Lśniły jak cenne kamienie. Były ciemne, głębokie i coś się w nich odbijało, migotało, zmieniało barwę. Odbite światło? Jon, mimo lęku, zdziwił się i wychylił jeszcze bardziej. Mógłby przysiąc, że nim zaczął się Wspinać, powieki Bezimiennego były lekko przymknięte. A teraz tak szeroko otwarte…
Jon objął Go mocniej za szyję i wychylił się w tył, aby obejrzeć choć dwie z czterech twarzy Światowida. Powieki tej drugiej, odleglejszej, były wpółprzymknięte. Młody mężczyzna chwilę się wahał, po czym ruszył wokół czterech potężnych ramion Boga. Musiał wiedzieć – a teraz już miał pewność: Bezimienny otworzył tylko jedną parę oczu w jednej ze swych czterech twarzy. Jon powrócił do punktu wyjścia i trzymając się krótkiej, grubej szyi posągu, znowu zajrzał w rozwarte oczy.
– Na co patrzysz? Co widzisz? – spytał. Światowid milczał. – Nie chcesz mówić? Sam zobaczę! – zawołał i znów ruszył po ramionach Boga, jak górską ścieżką. Tym razem tak się ustawił, aby być zwróconym w tę samą stronę, co twarz Światowida, która patrzyła otwartymi oczami. Przywarł do posągu – i znów wydało mu się, że jest on ciepły jak żywe, myślące i czujące ciało. A przecież kamień, otoczony wokół ciemną Puszczą, powinien być chłodny. Przywarł do kamiennej rzeźby jeszcze mocniej, niemal złączył się z nią w jedność i spojrzał przed siebie, tam gdzie spoglądały oczy Boga. Najpierw nie widział nic poza tym, co widzieć się spodziewał: bezkresną Puszczę i jedną z czterech Kamiennych Dróg, urywającą się przy trzecim zakręcie. Drzewa przysłaniały resztę Drogi. Potem wydało mu się, że coś zamigotało na horyzoncie. Spojrzał jeszcze raz: nic, tylko Puszcza. Ale jakby inna, bardziej zamglona. Spojrzał znowu: powietrze drgało tak, jak drga, gdy jest bardzo gorąco i nie wiadomo skąd rodzą się dziwne miraże. Ale w Puszczy było chłodno. Mimo to krajobraz przed oczami Jona migotał coraz bardziej, zasnuwał się rozedrganą, nieprzejrzystą mgłą – po chwili drzewa zaczęły znikać sprzed jego oczu. Została tylko ich zieleń i biel chmur ponad nimi… Zieleń… ZIELEŃ… Biel… BIEL… zielone… ZIELONE…
* * *
– …zielone. Właściwie dlaczego fartuchy chirurgów są zielone? – spytał Jon, a maseczka na twarzy stłumiła jego głos. Mimo to wszyscy w tej białej, lśniącej czystością sali operacyjnej podnieśli głowy i spojrzeli zdziwieni. Zdziwienie widać było tylko w ich oczach, gdyż pozostałe części twarzy były, podobnie jak jego własna, skryte za bawełnianymi, sterylnymi maseczkami- Owszem, niektórzy chirurdzy dowcipkowali w czasie poważnych operacji, ale on nigdy. Wydawał krótkie, niezbędne polecenia, więc wszystkich musiało zdziwić pytanie nie mające żadnego związku z pacjentem. Jednak Jon nie zamierzał żartować.
– Czy fartuchy chirurgów są zielone dlatego, że ten kolor symbolizuje nadzieję? – spytał i już wiedział, dlaczego pyta. Chciał odwlec moment, gdy wyda polecenie rozcięcia ciała Chłopca leżącego na stole, bezradnego i nieświadomego sytuacji. Jeszcze pół godziny temu Chłopiec dygotał ze strachu i Jon kojąco uścisnął jego drobną dłoń. Teraz spał. Na jego szczupłym ciele widać było długą, prostą linię wytyczoną czarnym flamastrem. A Jon stał nad nim, gotów do operacji, przed którą coś go wciąż wstrzymywało. Wszyscy czekali tylko pozornie cierpliwie, więc wreszcie musiał wydać polecenie: “Zaczynamy…”
Nagle przypomniał sobie, że gdy był wyrostkiem i jeździł na wakacje na wieś, nie znosił dźwięku pił drwali, dobiegającego z pobliskiej Puszczy. Puszczy…? Skąd wzięła mu się Puszcza? Przecież nie ma ich prawie wcale na Ziemi, a już zwłaszcza w miejscach cywilizowanych! Dźwięk pił dobiegał z lasu. Zawsze mu się wydawało, że ich rzężące jęczenie niesie ze sobą śmierć. Śmierć drzew. Delikatne brzęczenie elektrycznej, chirurgicznej piłki niosło jednak nadzieję życia, nie śmierci – mimo to Jon był dziwnie niespokojny.
– Panie doktorze, nie mamy czasu… – zdecydowała się przypomnieć siostra przełożona. Osobiście asystowała przy tej operacji i tylko ona odważyła się zwrócić mu uwagę, że czas mija i że drugie serce, leżące w sterylnym pojemniku wypełnionym lodem, bardzo tego nie lubi. Serce pierwsze, niebezpiecznie powiększone, a zarazem wątle, które tłukło się nierówno w klatce piersiowej uśpionego Chłopca, też nie miało czasu.
I właśnie w to serce, otulone lodem, wpatrywał się teraz Jon.
– Lodowe serce… Serce jak sopel lodu… – przemknęły mu po głowie postrzępione zdania i nagle przypomniała mu się baśń Andersena o Królowej Śniegu. To przecież Królowa Śniegu zamieniła żywe, czujące serce Kaja w sopel lodu i po tej zamianie Kaj gotów był popełnić wszystkie najgorsze, najbardziej nieludzkie czyny. Nieludzkie? Może właśnie ludzkie, bo aż tak złe? Zwierzęta rzadko bywają okrutne bez przyczyny… Królowa Śniegu i Kaj… Wymiana serca jest sprzeczna z naturą – pomyślał niedorzecznie o operacjach, jakich wykonał co najmniej sto pięćdziesiąt w tym szpitalu: wyjęcie schorowanego, nie wytrzymującego mordęgi życia, serca pacjenta i zamienienie go na silne i gotowe znieść najgorsze przeciwieństwa losu. W jego kraju przeprowadzano takich operacji tysiące, na świecie dziesiątki tysięcy. Dlaczego tym razem coś się w nim wzdragało? Czemu patrzył z niepokojem na anonimowe czerwone serce, obłożone lodem, leżące spokojnie w sterylnym pojemniku? I co ma do tego baśniowa Królowa Śniegu? Swoją drogą to ciekawe, czy Andersen ją wymyślił, czy też zaczerpnął wątek w znacznej mierze z mitów i legend? Wówczas mogłoby się okazać, że Królowa Śniegu wiedzie nieomal realny żywot, choć nie każdemu dane jest ją spotkać. Jon aż się wzdrygnął na taką myśl. Ale jeśli Królowa Śniegu właśnie teraz zamierza…