Ty nigdzie, Silny, nie idziesz – mówi do mnie Natasza – ty już dzisiaj swoje pięć minut zaspidowałeś, ty już masz dość. Początkowo miało być inaczej w planie, ale teraz też jest inaczej, jak widzisz. Andżela ze mną, a ty w domu zostajesz. Opierz się, oczyść z tych jelit, żebyś wyglądał jak przyzwoity człowiek i podczas festynu sobie zarwał jakąś przyzwoitą dupę bez okresu, co ci na spida zarobi. My idziemy, tyle, do widzenia do zobaczenia.
Arleta pijana i ujarana dość, obnośny handel śmiechem. Maszyna do mszczenia dokumentów, cokolwiek do Arlety powiesz, za chwilę w rezultacie wylatuje z niej ustami w postaci śmiechu, w postaci strzępów, papierzysk, śmieci, konfetti i sypie się w powietrze. Automat do gier, zamiast oczu dwa małe neony mrugające spod przerośniętych od jarania powiek, dwie małe lampki rowerowe na dynamo. W kurtce z wężowej skóry, w chmurze z brokatu.
Pyta się mnie, czy chcę od niej jedną fajkę. Mówię, że jak ruskie, to ja dziękuję bardzo, umywam od takiego interesu ręce, bo nie chcę się wtopić w jakąś rusofilię. Ona na to mówi, że ruskich nigdy nie paliła, kto jak kto, owszem Lewy, owszem Barman, ale ona jako Arleta nigdy z Ruskami nie miała wiele wspólnego, praktycznie nic, prócz paru razów dawno i nieprawda, jak była pijana i poza tym kilka lat temu, jak jeszcze nie chujali tak polskiego przemysłu płytowego, nie rozkradali polskiego piasku.
Więc jak mi daje carmeny, to choć bez banderoli, to biorę, bo co mi innego zostało, jak nie zapalić.
Wtedy palimy, nic nie mówimy. Dzień Bez Ruska, festyn, szczęk i skurcz w mikrofonach, tańczy zespół Biedronki i bardziej młodzieżowy Fantastic Dance. Dym z grilla doszczętnie pokrył miasto, ofiara z kiełbasy, żeberek i chrzęści zwierzęcych złożona bogom w imię zwycięstwa z zaborcami. Swąd pełznie ulicami wokół amfiteatru miejskiego i brudzi na tę część budynków, co miała niby być biała. Co więc teraz jesteśmy państwem flagi szaro-czerwonej, brudny orzeł na czerwonym tle w okopconej koronie. Andżeli by się nie spodobało, choć nie wiem, gdzie ona teraz jest, pewnie zdejmuje majtki. Definitywny wzrost zawartości czadu w powietrzu naturalnym, kiełbasa matka jej zwyczajna poddana całopaleniu, wszędzie śmierć, wszędzie zbrodnia, poćwiartowane zwierzęta, gdyby mogły, to by krzyczały, ale już nie mogą, już im usta skonfiskowano i zapakowano w inną paczkę. Krtań cielęca, ucho, oko, zmielone, zapakowane w paczki po dwadzieścia deka, następnej zimy wyrosną czarne przebiśniegi, następnej zimy w całym mieście pogasną światła i wszystko po ciemku. Popkultura sadzi na scenie swe fałszywe rośliny, sztuczne gerbery, sztuczne palmy, atrapy kwiatów doniczkowych bezpośrednio w nieurodzajnej blasze, w wacie szklanej. Lecą fajerwerki, lecą papierki od cukierków, lecą ulotki, pękają bańki mydlane, przewracają się pokale na stołach.
I niebo jest jak w dzień ostatecznej apokalipsy, ciemne, obwisłe, że gdyby chciało mi się wyciągnąć rękę do góry, to bym to wszystko rozwalił, szwy by poszły i cała konstrukcja by zjebała się na miasto, łącznie ze wszystkimi filiami. Z czyścem i całym zapleczem produkcyjnym. Taką mam myśl. A parasole opatrzone informacją „Coca-Cola” są niczym biało-czerwone rośliny liściaste wołające o pomstę do nieba, wywinięte na lewą stronę. I plastikowe sztućce plastikowe talerze frunące przez amfiteatr miejski w tym samym kierunku co dym, niczym osobny wiatr.
Wtem Arleta mówi do mnie tak. Że jak jej postawię dużą kole i frytki, to mi coś powie, co wie na pewno na sto procent. Ja zastanawiam się, czy się opłaca robić z taką degeneratką interes. Mówię jej, że co najwyżej mała koła i to na samo, że tyle mogę jej postawić. Ona mówi na to, że to jest informacja za kilo spida i kurczaka z rożna, ale ona mi spuszcza, bo jestem jej dobrym kolegą, przyjacielem, dawnym chłopakiem jej przyjaciółki, dawniejszym również jej samej chłopakiem, co wiadomo całą sytuację zmienia i ona mi to powie po znajomości za kole i frytki. To ja mówię, żeby ona mi powiedziała, a wtedy ja wycenie, ile ta informacja była rzeczywiście warta. No to ona mówi, że okej, ale żebym się nie zdziwił i nabrał dużo świeżego powietrza, co bym się nie podusił. Otóż dzisiejsze wybory najsympatyczniejszej dziewczyny Dnia Bez Ruska o osiemnastej wygra Magda.
Ja spokój. Niewzruszenie całkowite. Że niby co z tego, że Magda. Kto to jest w ogóle ta Magda? Może ją kiedyś znałem, a może nie znałem jej wcale. Może miałem z nią kiedyś jakieś punkty zbieżne, a teraz już nie mam, bo wszystko skreślone, z tą suką, jebniętą miss, co ją nieraz widziałem w takich sytuacjach, w samych rajstopach, w połamanych paznokciach, jak wylizuje me kieszenie ze śladów po woreczkach spida, jak podciąga majtki, jak ogląda telewizję, rzygając sobie w suknię, bo program z typu reality show tak ją wciągnął, że nie może się oderwać i iść po miskę. Że gdyby mieli teraz to pokazać na projektorze, to to by był super-brutalny film tylko dla szczególnie dorosłych o szególnie mocnych nerwach, bo co słabszym mogłyby doszczętnie popękać do krwi i kości.
I co z tego? – pytam niby, że obojętnie, żeby nie pokazać żadnego wrażenia po sobie i jak najmniej jej postawić z czystej złośliwości. Bo to jest Arleta i jak jej kupię kole, to potem zjawi się zaraz Magda i powie: daj popić. A to się jej przecież tak stać nie może, gdyż to jest koła ode mnie. Gdyż to jest zatruta fałszywa, czarna koła za pieniądze moje i mej matki, i jak Magda przyjdzie i powie: daj łyka, to to ją otruje, to jej zaszkodzi, tą koła szemraną śmierdzącą moimi pieniędzmi ona się zakrztusi, zachłyśnie i zaplami sobie suknię swe piękną i nikt jej na żadną miss nie weźmie. I na Zachód robić kariery sekretarki, robić kariery aktorki nie pojedzie, gdyż takich kaszlących nikt przez granicę nie przepuszcza, bo roznoszą zarazki, choróbska, które w Unii Europejskiej nie mają prawa bytu.
Arleta nie traci jednak nadziei, że uda jej się na coś więcej mnie naciągnąć. To jeszcze nic – mówi. Teraz słuchaj dalej, bo to cała historia, jakiej jeszcze na mieście nie było. Ona te wybory wygra, bo dała jednemu organizatorowi. Ale opłacało się. Teraz podobno ma dostać rower górski i diadem, i wiesz, różne bombonierki, talon na kupno butów.
Wtedy mi się jest już trudno powstrzymać, choć bardzo usiłuję się bardziej nie wkurwić. Ale już mimo starań, usiłowań, zaczynam rozglądać się i odgarniam może nieco zbyt silnie jakiegoś faceta, co mi zasłania, pierdolniętego ojca dwóm dzieciom, co im kupuje jakąś kiełbasę czy inne gówno w papierku. I on się owszem przewraca w błoto, ale zaraz wstaje podniesiony przez dzieci, otrzepuje spodnie od garnituru i mówi do mnie: przepraszam pana bardzo. Dzieci oboje upośledzone, w tym jedno w okularach, a drugie płci żeńskiej też nienormalne, ocierają mu z błota spodnie, wszyscy się w imię solidarności rodowej trzęsą. Ja na to mu mówię, nieźle już rozsierdzony: uważaj sobie, kurwa, jak chodzisz, a następną rażą używaj antykoncepcji.
To odnośnie tych dzieci, z których co jedno, to gorszego gatunku. Bo niby po co taki palant produkuje to badziewie na masową skalę, po co zatruwa takimi bublami społeczeństwo, że ja mam pracować na opiekę medyczną dla takich dwóch ślepych naboi.
Wtedy on mówi, że tak właśnie będzie, jak mówię, a do dzieci zaznacza, że muszą już iść, bo tu jest za drogo. Wtedy Arleta jak się nie zerwie i od razu za nim leci i woła, że ja mówię, że on ma jej kupić dużą kole. On sumiennie zawraca, dzieci uczepione u spodni, okulary w newralgicznym punkcie pęknięte, i już chce kupować, jak ja mówię: stop. Nic jej nie kupuj. Ona nie jest tego warta, ona się może napić z rzeki.
Wtedy on trzęsie się cały, że zastanawiam się, czy z tego szoku nie poszedł mu w środku przełyk albo jakiś inny sznurek, przewód. Patrzy raz na Arletę raz na mnie, i pośpiesznie opuszcza ten cały interes w przyspieszonym tempie. Arleta się śmieje, mówi: dobrze żeś go zrobił, pełno tu ostatnio jakiegoś grekokatolickiego elementu, co się szwenda wszędzie i oddycha naszym wspólnym powietrzem.