Niby, że mnie to gówno obchodzi, co Arleta w tym temacie uważa. Niby, że mnie to gówno obchodzi, co Magda wyczynia. Niby że nie jestem wkurwiony. A jednak noga mi cała chodzi tak, iż na stoliku chlupocze bronks w pokalach. Patrzę wtedy w motłoch, lumpenproletariat, co się przetacza falą przed wejściem, ściskając w brudnych łapskach biało-czerwoną watę cukrową i bialo-czerwone parówki. I to mnie jeszcze bardziej rozkurwia, bo najpierw jest brak higieny, czy biało-czerwony, czy czerwony, czy inny, a potem salmonella i robaki w powyższych czy innych kolorach. A potem rzyganie, biało-czerwona fala rzygów płynąca przez miasto, fala rzygów widzialna wyraźnie z kosmosu, co by Ruskowie wiedzieli, gdzie jest nasze państwo, a gdzie ich, i jaka to w Polsce potrafi być wspólna akcja solidarność wobec drapieżnych zaborców. Magdy nie ma, pewnie siedzi gdzieś za kulisem albo w przyczepie i w tempie błyskawicznym daje dupki dźwiękowcowi, co by podkręcił głośność, jak ona będzie miała coś wygłosić, na przykład co lubi jeść, jaką najbardziej lubi pogodę.
A jednak ciężko jest mi się powstrzymać, bo rower górski niech sobie zatrzyma i na zdrowie, i jeszcze piłkę jej plażową i daszek na słoneczne dni, wszystkiego najlepszego, ale oficjalnie dawać to ona nikomu pod moją nieobecność nie będzie, jakby nie było. I wtedy mimowolnie mam w oczach tego niby organizatora. Inżyniera magistra prezesa. Jaki jest chamski wobec niej, jaki jest brutalny, w jednej ręce aktówka, w drugiej kalkulator i tak ją bierze, obliczając przychód i rozchód Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Polskich, obliczając kurs dolara, obliczając alimenty swej od dwudziestu lat żonie Zofii, obliczając na palcach wiek swych dzieci. Magda się pyta, czy jest dość dla niego ładna, on w tym czasie podpisuje odbiór listów poleconych z prokuratury rejonowej. Mówi jej, że jest owszem bardzo ładna, jest tak bardzo ładna, że żeby się teraz nie obracała do niego, bo mylą mu się rachunki, mylą mu się obliczenia, myli mu się pasjans, mylą mu się klocki w „Tires”, niech się zamknie i bardziej skupi na dawaniu.
A posłuchaj najlepsze – mówi Arleta, jak już widzi, że jako takie wrażenie na mnie zrobiła i jestem okurwiały ze złości i nienawiści. Posłuchaj najlepszego, bo teraz się robi dopiero gorąco – mówi – bo ten niby organizator, ten prezes ją chce zabrać z miasta i zawieźć do Reichu. Mnie może nawet też, jak dobrze wszystko pójdzie i nie będzie kłopotu z papierami. Bo mam zawiasy za wpółudział niby w pobiciu, ale to się podobno wszystko da załatwić, tak on mówi. Taka to jest informacja. Magda wyjeżdża. Odlatuje do ciepłych krajów. Wraz zresztą ze mną. Już się, Silny, nie zobaczymy, więc raz byś mógł być fair na sam koniec: koła i frytki teraz. Mogą być same frytki, bo chce mi się żreć.
Jeszcze chwilę stoję. Stoję i te słowa, co ona wypowiedziała rozbrzmiewają w mej głowie jak audycja radiowa bezpośrednio z miejsca wypadku, prosto z miejsca zbrodni, a z głośników dobiegają jeszcze ostatnie westchnienia trupów, ostatnie jęki świeżo zmarłych, szelest rosnących im paznokci. Magdę. Zabiera. Do Reichu. Prezes. Klamki naciśnięte wszystkie jednocześnie, misiek na Polskę w paszporcie przybity, szlabany spadają na głowę przechodniom, Andżela umiera w pół stosunku z Sztormem, wypluwając ustami małe, czarne, zwęglone niemowlę, Natasza spluwa na podłogę i jej ślina zatrzymuje się w powietrzu w pół drogi. Arleta schyla się i wybierając spomiędzy desek frytkę, paznokieć zahacza jej się o listwę. Barmanka chciała powiedzieć: dziękuję proszę, a zdanża powiedzieć tylko: dzięk. Gdyż wszystko nagle się dla mnie urywa, cały festyn zatrzymany w pół kroku, na hasło wszystkie dzieci rozwierają rękę i biało-czerwone balony unoszą się do nieba, co zapewne widać z kosmosu, a skali zjawiska nie da się przecenić. Wszystko raptem jak gdyby zatrzymuje się, cały festyn kostnieje, cały festyn spryskany lakierem do włosów, koniec. Coś się przewracało, ktoś się śmiał, na scenie coraz to nowy zespół wykonywał jeszcze inne niż poprzedni piosenki. A teraz koniec, kropka na końcu zdania wielokrotnie złożonego, flagi biało-czerwone zostają zwieszone do połowy, w adidasach Arlety rozwiązują się sznurówki. Koniec tej bajki, strop amfiteatru pęka i zwala się na wykonawców
Ej, Silny, chyba mnie nie wychujasz teraz, co Silny? – mówi Arleta. Ja milczę. Nic nie mówię. Patrzę. Patrzę. Nic nie mówiąc
Ale Silny, ja mam pakmana, jak mi nie postawisz czegoś do żarcia, to ja umrę śmiercią głodową – stęka Arłeta i widząc kawałek kiełbasy utknięty między szczeble stolika, wydłubuje go znowuż paznokciem i zjada, ale po chwili wypluwa z powrotem na stół i mówi: to było co innego, ale nie wiem, kurwa, co.
No to umrzyj jak najszybciej – odpowiadam jej dość z agresją, wysuwając się bardziej do przodu. Umrzyj sobie od razu – mówię. Bo i tak nic nie dostanie, a tylko straci resztki pozycji pionowej i będą musieli jej robić specjalną trumnę na jej zwłoki z przodozgięciem i dodatkowy pojemnik na wyciągniętą w błagalnej pozie rękę.
Jak mi nie kupisz, idę po Lola – obraża się Arleta
Ale mnie już nie obchodzi, co ona ma więcej do powiedzenia, co ona sądzi, a czego nie i kogo sprowadzi na mnie w imię egzekwacji swojego mienia, bo teraz jak dla mnie może ona tu zadzwonić po samego nawet Wargasa i choćby powiedzieć, że obiecałem jej kupić frytki, a teraz się migam, i Wargas może na to odpowiedzieć do mnie: jak obiecałeś, to bądź kolegą i kurwa teraz kup, a ja mu wtedy powiem: nie kupię, właśnie, że nie kupię, ani jej, ani tobie. Właśnie, że możecie oboje sobie nawzajem postawić laskę, bo mnie teraz gówno obchodzi, czy robię teraz dobre uczynki, czy nie, jaki to jest paragraf i na które piętro pojadę po śmierci w górę czy w dół. Mnie to teraz chuj obchodzi. Bo ja się nie będę nawet zastanawiał, czy Bóg jest, czy Boga nie ma, bo nawet jeśli był, to dawno poszedł spać, skoro zesłał na Magdę tego ściemnionego prezesa. Bez skrzydeł, ale z aktówką. Nie może świętego, ale przy gotówce. I to jest jedna chwila, jak rozgarniam jedną ręką ten motłoch, co się kłębi bałwochwalczo wokół swej królowej kiełbasy i frytek. Parę jakichś osób może upada, lecz ja już tego nie widzę, jak będzie dym, to wszystko pójdzie teraz na Arletę ze strony tych ludzi, bo ona teraz stoi i patrzy za mną, mówiąc: Silny? Silny, ja ci mówię. Nie bądź chamem i kup mi, co trzeba, to nie zadzwonię po kolegów. Silny?
I już się robi dość gorąco, gdyż kilka osób potraciło od mojego ciosu swe kupione świeżo jedzenie, co pieni się teraz w błocie, parując. I teraz Arletko, choć patrzysz na nie łakomie, nie będzie, nie będzie jedzenia, teraz zaraz oni wezmą i cię zabiją, i nie dość, że zero koli i frytek, nie dość, że nic ci nie dadzą, to jeszcze w ramach rekompensaty wywleką ci ze środka resztki tego, co tam zjadłaś, tę frytkę wygrzebaną zmiędzy szczebli. Bo ja ci mówię do widzenia, choć się już pewnie teraz nie zobaczymy więcej, przynajmniej z twojej strony.
I idę spokojnie. W kierunku tam, gdzie myślę ją znaleźć. Rozglądam się. Biało-czerwone lody kręcone. Polskie lalki w strojach narodowych mazurskich i innych. Dziesięć zeta – dziesięć strzałów z wiatrówki do wyciętego z bristolu Ruska. Gdyby były strzały do Magdy, to bym zapłacił. Pizd – i odpada jej but. Pizd – i odpada jej noga. Pizd – i odpada jej dupka. I tyle mi starczy, niech tak zostanie, Magda bez dupki nie może nikomu dawać, i tak niech zostanie, więcej się nad nią bym nie znęcał, nawet może bym ją taką właśnie przygarnął, przyjął do siebie.
Idę. Całkowicie spokojnie. Krok za krokiem. Pierw muszę popychać motłoch, a później już on sam wie, gdzie jego miejsce i w popłochu kuli się pod bandami przede mną, ustępuje z drogi. Piski tratowanych, sukienki darte o płot, przewracające się bandy, kiełbasa lecąca w błoto. Twarze zupełnie zaskoczone gapiące się we mnie. Ja idę. Spokojnie. Bo wiem, co mam robić i nikt mi teraz nie przyjdzie i nie powie, Silny, Silny, uspokój się, wszystko będzie dobrze. Nikt mi nie zatknie papierosa w usta i powie: zapal, zapal, Silny, to ci przejdzie, nie przejmuj się Magdą, ona taka jest. Sam wyjmuję papierosa, podpalam, chociaż jest wiatr. A jak wyjmuję zapałki, to odsuwają się jeszcze dalej, wstrzymują oddech, bo się boją, że im to wszystko podpalę. Że im podpalę te kobiety w ciąży, ich wydęte przez wiatr błoniaste spódnice, te garnitury wymięte, wózki pełne dzieci niczym jakiegoś produktu ubocznego, ich watę cukrową na patykach. Lecz ja tego nie robię, bo mi się nie chce. Sam wiem, co mam robić.