A potem nagle się rozmyślamy, na chodniku widziałyśmy dwóch przytulonych chłopców, byli malutcy i syjamscy jak wytaczające się z ogniska kartofelki. Byli zrośnięci szczerbami, zrośnięci ramionami z zapałek, pękatymi brzuszkami, trzymali wielką piłkę, mieli czapki, mieli czerwone rączki, różowe płomyki języczków, które ciągnęli za sobą jak flagi, flagi różowego państwa, królestwa kredek i ten większy śpiewał: lubię cię kolego! Zostawili po sobie smugi, a my oddychałyśmy tym różowym powietrzem i wiedziałyśmy, że to się nie dzieje codziennie. Dwa małe bożki spacerujące chodnikiem, szczerbaci państwo młodzi, w tym miejscu powinno się postawić świątynię i wszystkie wzniesione tu modlitwy, złożone podania, wypowiedziane życzenia zostałyby spełnione. Mały, śmiejący się Bóg by je spełnił, bawiąc się wełnianą brodą, popękane usta posmarowałby kremem nivea, naprawiłby wszystkie zadrapania taśmą klejącą i klejem szkolnym.
I to przychodzi gwałtownie jak zapalone światło, jak tłukąca się szklanka, wracając z parku czujemy, jak śmietnik śmierdzi i nagle bierzemy do rąk zapalniczki, podpalamy ten śmietnik i patrzymy na płomienie, co jak wściekłe pomarańczowe kwiaty zaczynają zakwitać wzdłuż ściany, i głośno się śmiejąc, uciekamy.
A kiedy będziesz wychodził, pośliń palec i wytrzyj plamy z poręczy, przetrzyj z kurzu skrzynkę na listy. I przyjrzyj się ścianie. Proszę, dopiero co było pomalowane, przyszły te niesforne dzieciaki i napisały: szatan. Chociaż inne stronnictwo prowadzi w sondażach.