Nagle zawył wicher, napłynęły chmury. Nagle zrobiło się mroczno.
*****
Straże wołały na murach cytadeli. Siostry Scarra chrapały w duecie. Kohut głośno sikał do pustego kibla.
Kenna podciągnęła koc pod brodę. Wspominała.
*****
Nie dogonili dziewczyny. Znikła. Po prostu znikła. Boreas Mun — niebywałe — zgubił ślad karej klaczy po jakichś trzech milach. Nagle, bez ostrzeżenia zrobiło się ciemno, wicher przygiął drzewa niemal do ziemi. Lunął deszcz, ba, huknęły nawet gromy, zaświeciły błyskawice.
Bonhart nie darował. Wrócili do Goworożca. Wrzeszczeli na siebie, wszyscy, jeden przez drugiego i jeden na drugiego: Bonhart, Puszczyk, Rience i ten czwarty, zagadkowy, nieludzki, skrzeczący głos. Potem podnieśli na siodła całą hanzę, prócz tych, którzy — tak jak ja — nie byli w stanie jechać. Skrzyknęli chłopów z pochodniami, pognali w lasy. Wrócili nad ranem.
Wrócili z niczym. Jeśli nie liczyć zgrozy, którą mieli w oczach.
Gadki, przypomniała sobie Kenna, zaczęły się dopiero po kilku dniach. Początkowo wszyscy zbyt bali się Puszczyka i Bonharta. Ci byli tak wściekli, że lepiej było nie leźć im w oczy. Za jakieś niebaczne słowo nawet Bert Brigden, oficer, wziął przez łeb trzonkiem nahaja.
Ale potem gadano o tym, co działo się wówczas, podczas pościgu. O malutkim słomianym jednorożcu z kapliczki, który nagle urósł do rozmiarów smoka i spłoszył konie tak, że jeźdźcy pospadali, cudem jedynie nie łamiąc karków. O cwałującej po niebie kawalkadzie ognistookich widm na szkieletach koni wiedzionej przez straszliwego króla-kościotrupa rozkazującego swym sługom-upiorom zacierać ślady kopyt czarnej klaczy postrzępionymi płaszczami. O makabrycznym chórze lelków kozodojów, wołających: "Liiik-worrr z krwi, liiik-worr z krwi!" O budzącym zgrozę wyciu upiornej beann'shie, zwiastunki śmierci…
Wiatr, deszcz, chmury, krzaki i drzewa o fantastycznych kształtach, do tego strach, któren ma wielkie oczy, komentował Boreas Mun, który przecież tam był. Ot, całe wyjaśnienie. A lelki? Lelki jak to lelki, dodawał, krzyczą zawsze.
A trop, ślady kopyt, które nagle nikną, jakby koń w niebiosa uleciał?
Twarz Boreasa Muna, tropiciela umiejącego wytropić rybę w wodzie, tężała na to pytanie. Wicher, odpowiadał, wicher zawiał ślady piaskiem i listowiem. Innego wytłumaczenia nie ma.
Niektórzy nawet wierzyli, przypomniała sobie Kenna.
Niektórzy nawet uwierzyli, że to wszystko były zjawiska naturalne albo przywidzenia. I nawet śmiali się z nich.
Ale przestali się śmiać. Po Dun Dare. Po Dun Dare nie śmiał się już nikt.
*****
Gdy ją zobaczył, cofnął się odruchowo, wciągając powietrze.
Zmieszała gęsi smalec z sadzami z komina, powstałą tłustą barwiczką uczemiła oczodoły i powieki, przedłużając je długimi liniami aż po uszy i skronie.
Wyglądała jak demon.
— Od czwartej kępy na wysoki las, samym skrajem — powtórzył wskazówki. - Potem wzdłuż rzeki aż do trzech uschłych drzew, od nich grabowym grądem jak strzelił na zachód. Pokażą się sosny, jedź skrajem i licz dukty. Skręcisz w dziewiąty i później nie skręcaj już nigdzie. Potem już będzie osada Dun Dare, od jej północnej strony jest wysiółek. Kilka chałup. A za nimi, na rozstaju, karczma.
— Pamiętam. Trafię, nie bój się.
— Najpilniej uważaj przy zakolach rzeki. Strzeż się miejsc, gdzie trzcina jest rzadsza. Miejsc porośniętych rdestem. A gdyby jednak przed sosnowym borem zaskoczył cię mrok, zatrzymaj się i przeczekaj do rana. Pod żadnym pozorem nie jedź przez bagna nocą. Już prawie nów, w dodatku chmury…
— Wiem.
— Jeśli chodzi o Kraj Jezior… Kieruj się na północ, przez wzgórza. Unikaj głównych traktów, na głównych traktach pełno wojska. Gdy dotrzesz do rzeki, dużej rzeki, która nazywa się Sylte, to będzie więcej niż połowa drogi.
— Wiem. Mam mapę, którą mi narysowałeś.
— Ach, tak. Prawda.
Ciri po raz kolejny sprawdziła uprząż i juki. Machinalnie. Nie wiedząc, co powiedzieć. Odwlekając to, co należało wreszcie powiedzieć.
— Było mi miło cię gościć — uprzedził ją. - Naprawdę. Żegnaj, wiedźminko.
- Żegnaj, pustelniku. Dziękuję ci za wszystko.
Już była w siodle, już sposobiła się, by cmoknąć na Kelpie, gdy podszedł i chwycił ją za rękę.
— Ciri. Zostań. Przeczekaj zimę…
— Dotrę do jeziora przed mrozami. A potem, jeśli będzie tak, jak mówiłeś, nic już nie będzie miało znaczenia. Wrócę teleportem na Thanedd. Do szkoły w Aretuzie. Do pani Rity… Vysogoto… Jak to było dawno…
— Wieża Jaskółki to legenda. Pamiętaj, to tylko legenda.
— Ja też jestem tylko legenda — powiedziała gorzko. - Od urodzenia. Zireael, Jaskółka, dziecko niespodzianka. Wybranka. Dziecko przeznaczenia. Dziecko Starszej Krwi. Jadę, Vysogoto. Bywaj w zdrowiu.
— Bywaj w zdrowiu, Ciri.
*****
Karczma na rozstajach za wysiółkiem była pusta, Cyprian Fripp Młodszy i jego trzej druhowie zakazali wstępu miejscowym i przepędzali przejezdnych. Sami zaś ucztowali i pili całymi dniami, przesiadując w zadymionym i mrocznym lokalu, śmierdzącym tak, jak zwykle śmierdzi karczma w zimie, gdy nie otwiera się okien ani drzwi — potem, kotem, myszami, onucami, sośniną, bździną, tłuszczem, spalenizną i mokrą, parującą odzieżą.
— Srał pies taką dolę — powtórzył po raz chyba setny Yuz Jannowitz, Gemmerczyk, machając w stronę dziewek służebnych, by przyniosły wódki. - Żeby tego Puszczyka pokręciło. W takiej dziurze parszywej kazał siedzieć! Już bych wolał po lasach z patrolami jeździć!
— Toś chyba głupi — odrzekł Dede Vargas. - Na dworze sakramencki ziąb! Ja tam wolę w cieple. I przy pannie!
Z rozmachem klepnął dziewkę w pośladki. Dziewka pisnęła, niezbyt przekonująco i z wyraźnym zobojętnieniem. Była, prawdę powiedziawszy, przygłupawa. Praca w karczmie nauczyła ją tylko tego, że jak klepią albo szczypią, wypada piszczeć.
Cyprian Fripp i jego kompania dobrali się do obu służebnych dziewek już drugiego dnia po przyjeździe. Karczmarz bał się protestować, a dziewki były zbyt mało rozgarnięte, by myśleć o protestach. Życie nauczyło je już, że jeśli dziewka protestuje, to ją biją. Rozumniej więc poczekać, aż się znudzą.
— Ta cała Falka — znudzony Rispat La Pointę podjął kolejny standardowy temat znudzonych wieczornych rozmów — skapiała gdzieś w lasach, powiadam wam. Widziałem, jak ją wtedy Skellen w gębę orionem sieknął, jak z niej jucha fontanną bluzgnęła! Z tego, powiadam wam, nie mogła się wykaraskać!
— Puszczyk chybił jej — orzekł Yuz Jannowitz. - Ledwo zawadził orionem. Gębę i owszem, nieźle jej rozwalił, samem widział. Ale przeszkodziło to dziewce w skoku ponad kołowrót? Spadła z konia? Akurat! A kołowrót zmierzylim potem: siedem stóp i dwa cale, jak w pysk dał. I co? Skoczyła! I jak jeszcze! Między siodło a dupkę klingi noża byś nie wcisnął.
— Krew z niej szła, by z cebra — zaprotestował Rispat La Pointę. - Jechała, mówię wam, jechała, a potem spadła i skapiala w jakim wykrocie, wilcy i ptacy ścierwo zjedli, kuny dokończyli, a mrówcy wyczyścili ślady. Koniec, deireadh. Tedy my tu, powiadam wam, na darmo siedzimy i pieniądze przepijamy. I to własne, bo lafy jakoś nie widać!
— Nie może tak być, by po trupie ni śladu, ni znaku nie zostało — rzekł z przekonaniem Dede Vargas. - Zawsze coś zostaje, czerep, miednica, grubszy jaki gnat. Rience, ten czarownik, ostatki Falki wreszcie znajdzie. Wtedy będzie sprawie koniec.
— I może wtedy tak nas pogonią, że z lubością to nieróbstwo i ten parszywy chlew wspomnimy — Cyprian Fripp Młodszy obrzucił znudzonym spojrzeniem ściany karczmy, na których znał już każdy gwóźdź i każdy zaciek. - I tę gorzałę paskudną. I te o, dwie, co cebulą śmierdzą, a gdy je chędożysz, to leżą jak cielęta, w powałę patrzą i w zębach sobie dłubią.
— Wszystko lepsze niż ta nuda — zawyrokował Yuz Jannowitz. - Wyć się chce! Zróbmy, kurwa, coś! Cokolwiek! Wieś podpalmy, albo co?