Sapkowski Andrzej
Wieża Jaskółki
Rozdział pierwszy
— Mogę dać ci wszystko, czego zapragniesz — powiedziała wróżka. - Bogactwo, władzę i sceptr, sławę, długie i szczęśliwe życie. Wybieraj.
— Nie chcę bogactwa ni sławy, władzy ni sceptru — odrzekła wiedźminka. - Chcę mieć konia, który byłby czarny i niedościgły jak nocny wicher. Chcę mieć miecz, który byłby jasny i ostry jak promień księżyca. Chcę nocą czarną przebiegać na mym czarnym koniu świat, chcę porażać moce Zła i Ciemności moim świetlistym mieczem. Tego pragnę.
— Dam ci konia, który będzie czarniejszy niż noc i lotniejszy od nocnego wichru — przyrzekła wróżka. - Dam ci miecz, który będzie jaśniejszy i ostrzejszy aniżeli księżycowy promień. Ale żądasz niemało, wiedźminko, będziesz więc musiała drogo mi zapłacić.
— Czym? Wszakże nie mam niczego.
— Twoją krwią.
Flourens Delannoy, Bajki i klechdy
Jak powszechnie wiadomo, Wszechświat — podobnie jak życie — toczy się kołem. Kołem, na którego obręczy zaznaczono osiem magicznych punktów, dających pełny obrót, czyli cykl roczny. Punktami tymi, leżącymi na obręczy koła w parach dokładnie naprzeciw siebie, są: Imbaelk — czyli Kiełkowanie, Lammas — czyli Dojrzewanie, Belleteyn — Rozkwit oraz Saovine — Zamieranie. Są także na kole zaznaczone dwa Solstycja, czyli Przesilenia — zimowe, zwane Midinvaerne oraz Midaete, letnie. Są także dwa Ekwinokcja, czyli Równonoce — Birke, wiosenna i Velen, jesienna. Daty te dzielą okrąg na osiem części — i tak też w kalendarzu elfów dzieli się rok.
Lądując na plażach w okolicach ujść Jarugi i Pontaru, ludzie przywieźli tu ze sobą własny kalendarz, oparty na księżycu, dzielący rok na dwanaście miesięcy, dających cykl rocznej pracy rolnika — od początku, od wykonywanych w styczniu tyk aż do końca — do czasu, gdy mróz zamieni ziemię w twardą grudę. Ale choć ludzie inaczej dzielili rok i liczyli daty, zaakceptowali elfie koło i osiem punktów na jego okręgu. Przejęte z elfiego kalendarza Imbaelk i Lammas, Saovine i Belleteyn, oba Przesilenia obie Równonoce również wśród ludzi stały się ważnymi świętami, datami uroczystymi. Wyróżniały się wśród innych dat tak bardzo, jak samotne drzewo wyróżnia się wśród łąki.
Daty te wyróżnia bowiem magia.
Nie było — i nie jest — żadną tajemnicą, że owych osiem dat to dni i noce, podczas których niezwykle nasila się czarodziejska aura. Nikogo nie dziwią już magiczne fenomeny i zagadkowe zjawiska, które towarzyszą tym ośmiu datom, zwłaszcza zaś Ekwinokcjom i Solstycjom. Do fenomenów takich wszyscy już się przyzwyczaili i rzadko budzą one większą sensację.
Ale tego roku było inaczej.
Tego roku ludzie jak zwykle uczcili jesienne Ekwinokcjum uroczystą rodzinną wieczerzą, podczas której na stole znaleźć się musiało jak najwięcej płodów z tegorocznych zbiorów, choćby po odrobinie każdego. Tak kazał zwyczaj. Spożywszy wieczerzę i podziękowawszy bogini Melitele za urodzaj, ludzie udali się na spoczynek. I wówczas zaczęła się makabra.
Tuż przed północą zerwała się straszliwa zawierucha, zadął potępieńczy wicher, w którym poprzez szum przyginanych niemal do ziemi drzew, skrzyp krokwi i łomot okiennic słychać było upiorne wycia, krzyki i zawodzenia. Rodzone po niebie chmury przybrały fantastyczne kształty, wśród których najczęściej powtarzały się sylwetki galopujących koni i jednorożców. Wieja nie cichła przez dobrą godzinę, a w nagłej ciszy, jaka po niej nastąpiła, noc ożyła trylem i furkotem skrzydeł setek lelków kozodojów, owych tajemniczych ptaków, które według ludowych wierzeń grupują się, by nad kimś, kto dogorywa, odśpiewać demoniczną konajączkę. Tym razem chór lelków był tak wielki i głośny, jak gdyby skonać miał cały świat. Lelki dzikimi głosami wyśpiewywały konajączkę, nieboskłon zaś pokryły chmury, gasząc resztki księżycowego światła. Wówczas zaskowyczała straszna beann'shie, zwiastunka czyjejś rychłej i gwałtownej śmierci, a przez czarne niebo pocwałował Dziki Gon — orszak płomiennookich upiorów na kościotrupach koni, szumiący strzępami płaszczy i sztandarów. Jak co kilka lat. Dziki Gon zebrał swe żniwo, ale od dziesięcioleci nie było ono tak straszliwe — w samym tylko Novigradzie doliczono się dwudziestu kilku osób zaginionych bez śladu ni wieści.
Gdy Gon przegalopował i rozwiały się chmury, ludzie zobaczyli księżyc — malejący, jak zwykle w czas Zrównania. Ale tej nocy księżyc miał barwę krwi.
Lud prosty miał dla ekwinokcyjnych fenomenów wiele wytłumaczeń, różniących się zresztą znacznie, stosownie do specyfik regionalnych demonologii. Astrologowie, druidzi i czarodzieje też mieli wytłumaczenia, ale w większości błędne i sklecone na wyrost. Mało, niezwykle mało było ludzi, którzy potrafili zjawiska te powiązać z rzeczywistymi faktami.
Na Wyspach Skellige, dla przykładu, nieliczni bardzo zabobonni widzieli w kuriozalnych ewenementach zapowiedź Tedd Deireadh, końca świata, poprzedzonego bitwą Ragh nar Roog, finalną walką Światła i Ciemności. Gwałtowny sztorm, który w noc Jesiennego Zrównania wstrząsnął Wyspami, zabobonni uznali za falę pchaną dziobem potwornego Naglfara z Morhoggu, wiozącego armię widm i demonów Chaosu drakkara o burtach zbudowanych z trupich paznokci. Ludzie światlejsi lub lepiej poinformowani łączyli jednak szaleństwo niebios i morza z osobą złej czarownicy Yennefer — i jej straszną śmiercią. Jeszcze inni — jeszcze lepiej poinformowani — widzieli we wzburzonym morzu znak, że oto kona ktoś, w czyich żyłach płynie krew królów Skellige i Cintry.
Jak świat długi i szeroki, była też noc jesiennego Ekwinokcjum nocą zmór, koszmarów i widziadeł, nocą raptownych, duszących i roztętnionych grozą przebudzeń wśród mokrych od potu i starganych prześcieradeł. Widziadła i przebudzenia nie omijały i głów najjaśniejszych — w Nilfgaardzie o Złotych Wieżach przebudził się z krzykiem cesarz Emhyr var Emreis. Na Pomocy, w Lan Exeter, zerwał się z łoża król Esterad Thyssen, budząc małżonkę, królową Zuleykę. W Tretogorze zerwał się i sięgnął po sztylet arcyszpieg Dijkstra, budząc małżonkę ministra afcaa-bu. W zamczysku Montecalvo zerwała się z adamaszkowej pościeli czarodziejka Filippa Eilhart, nie budząc małżonki hrabiego de Noailles. Przebudzili się — mniej lub bardziej gwałtownie — krasnolud Yarpen Zigrin w Mahakamie, stary Wiedźmin Vesemir w górskiej warowni Kaer Morhen, klerk bankowy Fabio Sachs w mieście Góra Velen, jarl Crach an Craite na pokładzie drakkara «Ringhorn». Przebudziła się czarodziejka Fringilla Vigo w zamku Beauclair, przebudziła się kapłanka Sigrdrifa ze swiątyni bogini Freyji na wyspie Hindarsfjall. Przebudził się Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, w oblężonej twierdzy Maribor. Zyvik, dziesiętnik Burej Chorągwi, w forcie Ban Gleann. Kupiec Dominik Bombastus Houveoaghel w miasteczku Ciaremont. I wielu, wielu innych.
Mało było jednak ludzi zdolnych wszystkie te zjawiska i fenomeny połączyć z rzeczywistym, konkretnym faktem. I konkretną osobą. Traf sprawił, że troje z tych ludzi spędzało noc jesiennego Ekwinokcjum pod jednym dachem. W świątyni bogini Melitele w Ellander.
*****
— Kozodoje… — jęknął pisarczyk Jarre, wpatrzony w ciemność zalegającą świątynny park. - Tysiące chyba ich są, całe chmary… Krzyczą na czyjąś śmierć… Na jej śmierć… Ona umiera…
— Nie gadaj bzdur! — Triss Merigold odwróciła się gwałtownie, uniosła zaciśniętą pięść, przez moment wyglądało, że pchnie lub uderzy chłopca w pierś. - Wierzysz w głupie zabobony? Wrzesień się kończy, lelki grupują się przed odlotem! To całkiem naturalne!
— Ona umiera…
— Nikt me umiera! — krzyknęła czarodziejka, blednąc z wściekłości. - Nikt, pojmujesz? Przestań pleść!
W bibliotecznym korytarzu przybywało adeptek, pobudzonych nocnym alarmem. Ich twarze były poważne i blade.