Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Marnę miał wszelakoż szansę i widoki — obie Scarra służyły w wojskach liniowych i były weterankami wielu bitew, taboretu by się nie ulękły, jeśli chciały zgwałcić, to zgwałciły, nawet jeśli mężczyzna był uzbrojony w berdysz. Kenna była jednak pewna, że siostry tylko żartowały. No, prawie pewna.

Siostry Scarra siedziały w pudle za pobicie oficera, w sprawie będącego prowiant — majstrem Kohuta trwało zaś śledztwo związane z wielką, słynną i zataczającą coraz to szersze kręgi aferą z kradzieżą wojskowych łuków.

— Dupa blada, Kenna — powtórzyła starsza Scarra. - W ładną kabałę wpakowałaś się wtedy. A raczej to ciebie wpakowali. Żeś się też, do diabła ciężkiego, nie połapała w porę, że to polityczna gra!

— Ba.

Scarra spojrzała na nią, nie bardzo wiedząc, jak rozumieć jednosylabowe stwierdzenie. Kenna uciekła wzrokiem.

Nie powiem wam przecież tego, co przemilczałam przed sędziami, pomyślała. Tego, że wiedziałam, w jaką grę się wplątałam. Ani tego, kiedy i w jaki sposób się dowiedziałam.

— Gęstego sobie piwa nawarzyłaś — stwierdziła mądrze młodsza Scarra, ta znacznie mniej rozgarnięta, która — Kenna była tego pewna — za grosz nie rozumiała, w czym rzecz.

— A jak to w końcu było z tą cintryjską księżniczką? - nie rezygnowała starsza Scarra. - Przecież wreszcie capnęliście ją, nie?

— Capnęliśmy. O ile tak to można nazwać. Którego dziś mamy?

— Dwudziestego drugiego września. Jutro Równonoc.

— Ha. Ot, zbieg przypadków dziwny. To jutro będzie od tamtych wydarzeń równo rok… Już rok…

Kenna wyciągnęła się na pryczy, podkładając splecione dłonie pod kark. Siostry milczały, w nadziei, że był to wstęp do opowieści.

Nic z tego, siostrzyczki, pomyślała Kenna, patrząc na nabazgrane na deskach górnej pryczy plugawe rysunki i jeszcze plugawsze napisy. Nie będzie żadnej opowieści. Nawet nie w tym rzecz, że śmierdziel Kohut śmierdzi mi zasranym kapusiem albo innym świadkiem koronnym. Po prostu nie chce mi się o tym gadać. Nie chce mi się tego wspominać.

Tego, co było przed rokiem. Po tym, jak Bonhart wymknął się nam w Claremont.

Przybyliśmy tam dwa dni za późno, przypomniała sobie, trop już zdążył ostygnąć. Dokąd łowca pojechał, nikt nie wiedział. Nikt, oprócz kupca Houvenaghela, znaczy się. Ale Houvenaghel ze Skellenem gadać nie chciał, ani go nawet pod dach nie wpuścił. Przez służbę przekazał, że nie ma czasu i audiencji nie udzieli. Puszczyk dąsał się i zżymał, ale co miał robić? To było Ebbing, nie miał takiej jurysdykcji. A inną — naszą — modą nie szło się za Houvenaghela wziąć, bo on miał tam w Claremont prywatną armię, a przecie nie można było wojny wszczynać…

Boreas Mun węszył, Dacre Silifant i Ola Harsheim próbowali przekupstwa, Til Echrade elfiej magii, ja czujniłam i słuchałam myśli, ale nie na wiele się to zdało. Dowiedzieliśmy się aby tego, że Bonhart wyjechał z miasta południową bramą. A zanim wyjechał…

W Claremont była świątynka malutka, z modrzewiami. Przy południowej bramie, przy placyku targowym. Przed odjazdem z Claremont Bonhart na tym placyku, przed tą świątynką, skatował Falkę harapem. Na oczach wszystkich, także kapłanów z tej świątynki. Wykrzykiwał, że udowodni jej, kto jest jej panem i władcą. Że oto ćwiczy ją batogiem, jak chce, a jak zechce, to zaćwiczy na śmierć, bo nikt się za nią nie ujmie, nikt nie da pomocy — ani ludzie, ani bogowie.

Młodsza Scarra wyglądała oknem, wisząc uczepiona krat. Starsza wyjadała kaszę z miski. Kohut wziął taboret, położył się i nakrył kocem.

Rozległ się dzwon z kordegardy, wartownicy okrzyknęli się na murach…

Kenna obróciła się twarzą ku ścianie.

Kilka dni później spotkaliśmy się, pomyślała. Ja i Bonhart. Twarzą w twarz. Patrzyłam w jego nieludzkie, rybie oczy, o tym jednym myśląc — jak tę dziewczynę bił. I w myśli mu zajrzałam… Na moment. A było to tak, jakbym głowę wsadziła w rozgrzebaną mogiłę…

To było w Ekwinokcjum.

A w przeddzień, dwudziestego drugiego września, zorientowałam się, że wkręcił się między nas niewidymka.

*****

Stefan Skellen, koroner cesarski, wysłuchał, nie przerywając. Ale Kenna widziała, jak zmienia mu się twarz.

— Powtórz, Selborne — wycedził. - Powtórz, bo nie wierzę własnym uszom.

— Ostrożnie, panie koroner — mruknęła. - Udawajcie gniewnego… Że niby ja do was z prośbą, a wy nie pozwalacie… Dla pozoru, znaczy. Ja nie mylę się, pewna jestem. Od dwóch dni kręci się przy nas jakiś niewidymka. Niewidzialny szpieg.

Puszczyk, trzeba było mu to przyznać, był bystry, łapał w lot.

— Nie, Selborne, odmawiam — rzekł głośno, ale unikając aktorskiej przesady tak w tonie, jak i w minie. - Dyscyplina obowiązuje wszystkich. Nie ma wyjątków. Nie wyrażam zgody!

— Raczcież chociaż wysłuchać, panie koroner — Kenna nie miała talentu Puszczyka, nie uniknęła sztuczności, ale w odgrywanej scence sztuczność i zakłopotanie petentki były do przyjęcia. - Raczcież chociaż wysłuchać..

— Mów, Selborne. Byle krótko i zwięźle!

— Szpieguje nas od dwóch dni — wymruczała, udając, że uniżenie wykłada swe racje. - Od Claremont. Musi jedzie za nami tajnie, a na biwakach przychodzi, niewidzialny, kręci się wśród ludzi, słucha.

— Słucha, szpieg cholerny — Skellen nie musiał udawać surowego i rozgniewanego, w jego głosie wręcz wibrowała wściekłość. - Jak go wykryłaś?

— Jakeście przedwczoraj przed karczmą wydawali rozkazy panu Silifantowi, kocur, co na ławie spał, zasyczał i uszy położył. Podejrzane mi się to zdało, bo nikogo nie było w tej strome… A potem coś wyczujniłam, myśl jakby, obcą myśl i wolę. Gdy dookoła same swojskie myśli, zwyczajne, to dla mnie taka obca myśl, panie koroner, to jakby kto krzyknął głośno… Zaczęłam baczyć, mocno, w dwójnasób, i wyczuwam go.

— Możesz go zawsze wyczuć?

— Nie. Nie zawsze. Ma jakąś magiczną ochronę. Czuję go tylko z bardzo bliska, a i to nie za każdym razem. Dlatego trza dawać pozór, bo nie wiadomo, czy akurat nie kryje się w pobliżu.

— Byle go nie spłoszyć — wycedził Puszczyk. - Byle go nie spłoszyć… Ja go chcę żywym, Selbome. Co proponujesz?

— Zrobimy go na pieroga.

— Na pieroga?

— Ciszej, panie koroner.

— Ale… Ach, nieważne. Dobra. Daję ci wolną rękę.

— Jutro sprawcie, byśmy stanęli w jakiejś wsi na kwaterę. Ja już resztę załatwię. A teraz dla pozoru zburczcie mnie srogo, a ja odejdę.

— Nijak mi burczeć — uśmiechnął się do niej oczami i mrugnął lekko, natychmiast przybierając nadętą minę surowego dowódcy. - Bo zadowolony jestem z pani, pani Selborne.

Powiedział «pani». Pani Selbome. Jak do oficera.

Mrugnął znowu.

— Nie! — powiedział i machnął ręką, wybornie grając swą rolę. - Prośbie odmawiam! Odmaszerować!

— Tak jest, panie koroner.

Następnego dnia, późnym popołudniem, Skellen zarządził postój w wiosce nad rzeką Lete. Wieś była bogata, otoczona palisadą, wjeżdżało się przez elegancki kołowrót ze świeżych sosnowych belek. Nazywała się ta wieś Goworożec — a brała się ta nazwa od malej kamiennej kapliczki, w której stała wykonana ze słomy kukiełka przedstawiająca jednorożca.

Pamiętam, przypomniała sobie Kenna, jak rechotaliśmy z tego słomianego bożka, a sołtys z poważną miną wyjaśniał, że opiekujący się wsią święty goworożec był przed laty złoty, potem był srebrny, był miedziany, było kilka wersji kościanych i kilka ze szlachetnego drewna. Ale wszystkie rabowali i kradli. Przyjeżdżali z daleka, by zrabować albo ukraść. Dopiero od kiedy goworożec słomiany, jest spokój.

Rozłożyliśmy się we wsi obozem. Skellen, jak było umówione, zajął świetlicę.

Po niecałej godzinie zrobiliśmy niewidzialnego szpiega na pieroga. Klasycznym, podręcznikowym sposobem.

*****

— Proszę podejść — polecił głośno Puszczyk. - Proszę podejść i rzucić okiem na ten dokument… Zaraz? Czy wszyscy już są? Żebym nie musiał dwa razy tłumaczyć.

Ola Harsheim, który właśnie upił ze skopka nieco rozcieńczonej zsiadłym mlekiem śmietany, oblizał wargi ze śmietanowych wąsów, odstawił naczynie, rozejrzał się, policzył. Dacre Silifant, Bert Brigden, Neratin Ceka, Ta Echrade, Joanną, Selborne…

80
{"b":"100374","o":1}