Geralt w trzech susach znalazł się wśród kłębowiska, ciął w kark podskakującego rudzielca z rohatyną, szeroko chlasnął przez brzuch tego z toporem. Rycerz, zwinny mimo zbroi, wyrżnął trzeciego zbójcę w kolano rantem tarczy, zwalonego trzykrotnie grzmotnął w twarz, aż krew spryskała puklerz. Zerwał się na kolana, macał wśród paproci w poszukiwaniu miecza, bucząc jak ogromny blaszany truteń. Nagle zobaczył Geralta i znieruchomiał.
— W czyimże jestem ręku? — zatrąbił z głębin hełmu.
— W niczyimże. Ci, którzy tu leżą, to również moi wrogowie.
— Aha… — rycerz usiłował unieść zasłonę hełmu, ale blacha była pogięta i mechanizm się zablokował. - Na honor! Dzięki wam stokrotne za pomoc.
— Wam. Przecież to wyście przyszli z pomocą mnie.
— Doprawdy? Kiedy?
Nic nie widział, pomyślał Geralt. Nawet mnie nie zauważył przez dziurki w tym żelaznym garnku.
— Jak wasze miano? — spytał rycerz.
— Geralt. Z Rivii.
— Herbu?
— Nie czas, panie rycerzu, na heraldykę.
— Na honor, prawiście, mężny kawalerze Geralcie — rycerz odnalazł swój miecz, wstał. Jego poszczerbioną tarczę — podobnie jak kropierz konia — zdobiła złoto-czerwona ukośna szachownica, w polach której widniały naprzemiennie litery A i H.
— To nie jest mój rodowy herb — zahuczał wyjaśniająco. - To są inicjały mej suzerenki, księżnej pani Anny Henrietty. Ja zwę się Rycerzem Szachownicy. Jestem rycerzem błędnym. Imienia mego i klejnotu nie wolno mi wyjawiać. Uczyniłem ślub rycerski. Na honor, jeszcze raz dzięki ci za pomoc, kawalerze.
— Cała przyjemność po mojej stronie.
Jeden z powalonych bandytów zajęczał i zaszeleścił w liściach. Rycerz Szachownicy doskoczył i potężnym pchnięciem przygwoździł go do ziemi. Zbój zatrzepał rękami i nogami jak przekłuty szpilką pająk.
— Pospieszajmy — rzekł rycerz. - Hultajstwo jeszcze się tu sroży. Na honor, jeszcze nie czas odpoczywać!
— Prawda — przyznał Geralt. - Banda grasuje po lesie, zabija pielgrzymów i druidów. Moi przyjaciele są w opałach…
— Przepraszam na chwilę.
Drugi zbój dawał znaki życia. Też został zamaszyście przygwożdżony, a zadartymi nogami wywinął takiego hołubca, że aż mu buty pospadały.
— Na honor — Rycerz Szachownicy wytarł miecz o mech. - Ciężko tym łapserdakom rozstać się z życiem! Niech cię nie dziwi, kawalerze, że ranionych dożgiwam. Na honor, dawniej tego nie czyniłem. Ale ci urwipotcie wracają do zdrowia tak szybko, że uczciwy człowiek może tylko pozazdrościć. Odkąd z jednym szelmą zdarzyło mi się mieć sprawę trzy razy pod rząd, zacząłem wykańczać ich pieczołowiciej. Tak, żeby już na amen.
— Rozumiem.
— Ja, widzicie, jestem błędny. Ale, na honor, nie obłąkany! O, jest mój koń. Chodź tu, Bucefał!
*****
Las zrobił się przestronniej szy i jaśniejszy, zaczęły w nim dominować wielkie dęby o rozłożystych, lecz rzadkich koronach. Dym i smród pożaru czuli już z bliska. A po chwili zobaczyli.
Płonęły kryte trzcinowymi strzechami chaty, całe nieduże osiedle. Płonęły płachty wozów. Między wozami leżały trupy — wiele w widocznych z daleka białych druidzkich szatach.
Bandyci i Nilfgaardczycy, dodając sobie odwagi rykiem i kryjąc się za popychanymi przed sobą wozami, atakowali duży stojący na palach dom, oparty o pień gigantycznego dębu. Dom zbudowany był z solidnych bali i kryty spadzistym gontem, po którym nieszkodliwie staczały się ciskane przez bandytów pochodnie. Oblężony dom bronił się i skutecznie odgryzał — na oczach Geralta jeden ze zbójców niebacznie wychylił się zza wozu i runął, jak rażony gromem, ze strzałą w czaszce.
— Twoi przyjaciele — popisał się domyślnością Rycerz Szachownicy — muszą być w owym budynku! Na honor, w srogiej są obieży! Dalejże, pośpieszajmy z pomocą!
Geralt usłyszał skrzekliwe wrzaski i rozkazy, poznał rozbójnika Słowika z obandażowaną facjatą. Widział też przez moment półelfa Schirru, kryjącego się za plecami Nilfgaardczyków w czarnych płaszczach.
Nagle zaryczały rogi, aż liść sypnął się z dębów. Zadudniły kopyta bojowych rumaków, zabłysły zbroje i miecze szarżującego rycerstwa. Zbójcy z wrzaskiem rozbiegli się w różne strony.
— Na honor! — ryknął Rycerz Szachownicy, spinając konia. - To moi druhowie! Ubiegli nas! Do ataku, by i nam się trochę chwały dostało! Bij, zabij!
Cwałując na Bucefałe, Rycerz Szachownicy wpadł na czmychających zbójców pierwszy, błyskawicznie zarąbał dwóch, resztę rozproszył jak jastrząb wróble. Dwóch skręciło w stronę nadbiegającego Geralta, Wiedźmin rozprawił się z nimi w mgnieniu oka.
A trzeci strzelił do niego z gabriela. Miniaturowe samostrzały wymyślił i opatentował niejaki Gabriel, rzemieślnik z Verden. Reklamował je sloganem: "Obroń się sam". Dookoła srożą się bandytyzm i przemoc, głosiła reklama. Prawo jest bezsilne i nieporadne. Obroń się sam! Nie wychodź z domu bez poręcznego samostrzału marki «Gabriel». Gabriel to twój stróż, Gabriel uchroni przed bandytą ciebie i twoich bliskich.
Sprzedaże były rekordowe. Wkrótce poręczne przy napadach gabriele nosili wszyscy bandyci.
Geralt był wiedźminem, umiał uchylić się przed bełtem. Ale zapomniał o obolałym kolanie. Unik był o cal spóźniony, liściowaty grot rozorał mu ucho. Ból oślepił, ale tylko na moment. Zbójca nie zdążył napiąć samostrzału i obronić się sam. Rozzłoszczony Geralt rąbnął go po rękach, a potem wypruł z niego kiszki szerokim cięciem sihilla.
Nie zdążył nawet obetrzeć krwi z ucha i szyi, gdy zaatakował go mały i ruchliwy jak łasica typek o nienaturalnie błyszczących oczach, uzbrojony w krzywą zerrikańską saberrę, którą obracał z podziwu godną wprawą. Sparował już dwa cięcia Geralta, szlachetna stal obu kling dzwoniła i sypała iskrami.
Łasica był bystry i spostrzegawczy — momentalnie zauważył, że Wiedźmin kuleje, momentalnie zaczął okrążać i atakować z korzystnej dla siebie strony. Był niesamowicie szybki, ostrze saberry aż wyło w cięciach wykonywanych niebezpieczną krzyżową sztuką. Geralt unikał ciosów z coraz większą trudnością. I coraz bardziej utykał, zmuszany do stawania na obolałą nogę.
Łasica skulił się nagle, skoczył, wykonał zręczny zwód i fintę, ciął od ucha. Geralt sparował ukośnie i odbił. Bandyta wykręcił się zwinnie, już szedł ze złożenia do wrednego dolnego cięcia, gdy nagle wybałuszył oczy, kichnął potężnie i usmarkał się, na moment opuszczając zastawę. Wiedźmin błyskawicznie ciął go w szyję, a ostrze doszło aż do kręgów.
— No i niech mi ktoś powie — wydyszał, patrząc na drgającego trupa — że używanie narkotyków nie jest szkodliwe.
Atakujący go ze wzniesioną maczugą bandyta potknął się i runął nosem w błoto, z potylicy sterczała mu strzała.
— Idę, wiedźminie! — krzyknęła Milva. - Idę! Trzymaj się!
Geralt obrócił się, ale nie było już kogo rąbać. Milva zastrzeliła jedynego zbójcę, który pozostał w okolicy. Reszta uciekła w las, ścigana przez kolorowe rycerstwo. Kilku prześladował na Bucefale Rycerz Szachownicy. Dopadł, bo słychać było z lasu, jak strasznie się sroży.
Jeden z Czarnych Nilfgaardczyków, niedokładnie zabity, zerwał się nagle i rzucił do ucieczki. Milva błyskawicznie podniosła i napięła łuk, zawyły lotki, Nilfgaardczyk padł na liście z szaropiórą strzałą między łopatkami.
Łuczniczka westchnęła ciężko.
— Będziemy wisieć — powiedziała.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Tu przecie Nilfgaard. A już drugi miesiąc idzie, jak ja strzelam przeważną miarą do Nilfgaardczyków.
— Tu jest Taussaint, nie Nilfgaard — Geralt pomacał bok głowy, odjął rękę całą we krwi.
— Cholera. Co tam jest, zobacz, Milva? Łuczniczka przyjrzała się uważnie i krytycznie.
— Tylko ucho ci urwało — stwierdziła wreszcie. - Nie ma się czym przejmować.
- Łatwo ci mówić. Ja bardzo lubiłem to ucho. Pomóż mi czymś to owiązać, bo mi ciecze za kołnierz. Gdzie są Jaskier i Angouleme?
— W chałupie, z pielgrzymami… O, zaraza… Załomotały kopyta, z mgły wyłonili się trzej jeźdźcy na bojowych rumakach, powiewający w galopie płaszczami i proporcami. Nim jeszcze przebrzmiał ich bojowy krzyk, Geralt ucapił Milvę za ramię i wciągnął ją pod wóz. Nie było żartów z kimś, kto szarżował uzbrojony w kopię o długości czternastu stóp, dającą efektywny zasięg dziesięciu stóp przed głowę konia.