Geralt nie skomentował, ale jego spojrzenie było na tyle wymowne, że wampir pospieszył z wyjaśnieniami.
— Oświadczyła, cytuję: "Nie będący wiedźminem Wiedźmin udowodni, że stać go na pokorę i poświęcenie. Wstąpi w mroczną czeluść ziemi. Bezbronny. Zostawiwszy wszelki oręż, wszelkie ostre żelazo. Wszelkie ostre myśli. Wszelką agresję, gniew, złość, arogancję. Wejdzie w pokorze. A wówczas tam, w czeluści, pokorny niewiedźmin znajdzie odpowiedzi na pytania, które go dręczą. Znajdzie odpowiedzi na wiele pytań. Ale gdy Wiedźmin pozostanie wiedźminem, nie znajdzie niczego."
Geralt splunął w stronę wodospadu i jaskini.
— To zwykła gra — oświadczył. - Zabawa! Figle! Jasnowidztwo, poświęcenie, tajemnicze spotkania w grotach, odpowiedzi na pytania… Tak ograne chwyty można napotkać tylko u wędrownych dziadów bajarzy. Ktoś tu kpi sobie ze mnie. W najlepszym razie. A jeżeli to nie jest kpina…
— Kpiną nie nazwałbym tego w żadnym razie — powiedział stanowczo Regis. - W żadnym, Geralcie z Rivii.
— Co to więc jest? Jedno z osławionych druidzkich dziwactw?
— Nie będziemy wiedzieć — odezwał się Cahir — dopóki się nie przekonamy. Chodź, Geralt, wejdziemy tam razem…
— Nie — pokręcił głową wampir. - Flaminika była w tym względzie kategoryczna. Wiedźmin musi wejść tam sam. Bez broni. Daj mi twój miecz. Zaopiekuję się nim w czasie twej nieobecności.
— Niech mnie diabli… — zaczął Geralt, ale Regis szybkim gestem przerwał mu tok wypowiedzi.
— Daj mi twój miecz — wyciągnął rękę. - A jeśli masz jeszcze jakąś broń, zostaw mi ją także. Pamiętaj o słowach flaminiki. Żadnej agresji. Poświęcenie. Pokora.
— Czy ty wiesz, kogo tam napotkam? Kto… lub co czeka na mnie w tej jaskini?
— Nie, nie wiem. Najróżniejsze stwory zamieszkują podziemne korytarze pod Gorgoną.
— Szlag mnie trafi!
Wampir chrząknął cicho.
— Tego wykluczyć nie można — rzekł poważnie. - Ale musisz podjąć to ryzyko. Przecież wiem, że je podejmiesz.
*****
Nie zawiódł się — tak, jak oczekiwał, wejście do jaskini zawalone było imponującą stertą czaszek, żeber, piszczeli i gnatów. Nie czuło się jednak smrodu zgnilizny. Doczesne resztki były najwidoczniej wiekowe i pełniły rolę odstraszającej intruzów dekoracji.
Przynajmniej tak sądził.
Wszedł w ciemność, kości zachrzęściły i zachrupały pod stopami.
Wzrok szybko zaadaptował mu się do mroku.
Znajdował się w gigantycznej jaskini, skalnej kawernie, rozmiarów której oko nie było w stanie ogarnąć, albowiem proporcje łamały się i ginęły w lesie stalaktytów zwieszających się ze sklepienia malowniczymi festonami. Z błyszczącego wilgocią i mieniącego się różnobarwnym żwirem spągu wyrastały białe i różowe stalagmity, krępe i przysadziste u podstawy, smuklejące ku górze. Niektóre sięgały wierzchołkami wysoko ponad głowę wiedźmina. Niektóre łączyły się w górze ze stalaktytami, tworząc kolumniaste stalagnaty. Nikt go nie okrzyknął. Jedynym dającym się słyszeć odgłosem były dzwoniące echa pluszczącej i kapiącej wody.
Poszedł, wolno, wprost przed siebie, w mrok, między kolumny stalagnatów. Wiedział, że jest obserwowany.
Brak miecza na plecach dawał się odczuwać silnie, natrętnie i wyraziście — jak brak niedawno wykruszonego zęba.
Zwolnił kroku.
To, co jeszcze przed chwilą brał za leżące u podnóży stalagmitów okrągłe głazy, teraz wybałuszało na niego wielkie jarzące się ślepia. W zbitej masie szaroburyeh, pokrytych kurzem kudłów otwierały się ogromne paszczęki i błyskały stożkowate kły.
Barbegazi.
Szedł wolno, a stąpał uważnie — barbegazi były wszędzie, duże, średnie i małe, leżały na jego drodze, ani myśląc ustąpić. Jak do tej pory zachowywały się nad wyraz spokojnie, nie był jednak pewien, co będzie, gdy na któregoś nadepnie.
Stalagnaty były jak las, nie sposób było iść prosto, musiał kluczyć. Z góry, z najeżonego igłami sopleńców sklepienia kapała woda.
Barbegazi — zjawiało się ich coraz więcej — towarzyszyły mu w marszu, turlając się i tocząc po spągu. Słyszał ich monotonne gaworzenie i sapanie. Czuł ich ostry, kwaśny zapach.
Musiał się zatrzymać. Na jego drodze, między dwoma stalagmitami, w miejscu, którego ominąć nie mógł, leżał spory echinops, najeżony masą długich kolców. Geralt przełknął ślinę. Wiedział aż nadto dobrze, że echinops potrafił strzelać kolcami na odległość dziesięciu stóp. Kolce miały szczególną właściwość — wbite w ciało łamały się, a ostre końcówki wnikały i "wędrowały" coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie dosięgały jakiegoś wrażliwego organu.
— Wiedźmin głupi — usłyszał z mroku. - Wiedźmin tchórzliwy! Ma stracha, ha, ha!
Głos brzmiał osobliwie i obco, ale Geralt słyszał już takie głosy nie jeden i nie dwa razy. Tak mówiły istoty nie przyzwyczajone do porozumiewania się za pomocą mowy artykułowanej — przez to dziwnie akcentujące i intonujące, nienaturalnie przeciągające sylaby.
— Wiedźmin głupi! Wiedźmin głupi!
Powstrzymał się od komentarza. Zagryzł wargi i ostrożnie przeszedł obok echinopsa. Kolce potwora zafalowały jak macki ukwiału. Ale tylko na moment, potem echinops znieruchomiał i znów zaczął przypominać wielką kępę bagiennej trawy.
Dwa ogromne barbegazi przetoczyły się przez jego drogę, szwargocząc i powarkując. Z góry, spod sklepienia, dobiegł łopot błoniastych skrzydeł i syczący chichot, nieomylnie sygnalizujący obecność liścionosów i wespertylów.
— Przyszedł tutaj, morderca, zabijacz! Wiedźmin! — rozległ się w mroku ten sam głos, który słyszał uprzednio — Wlazł tutaj! Ośmielił się! Ale nie ma miecza, zabijacz. To jak chce zabijać? Wzrokiem? Ha, ha!
— A może — rozległ się drugi głos, z jeszcze bardziej nienaturalną artykulacją — to my jego zabijać? Haaaa?
Barbegazi zagaworzyły głośnym chórem. Jeden, wielki jak dojrzała dynia, przytoczył się bardzo blisko i klapnął zębami tuż przy piętach Geralta. Wiedźmin stłumił cisnące się na wargi przekleństwo. Poszedł dalej. Ze stalaktytów kapała woda, dzwoniąc srebrzystym echem.
Coś uczepiło się jego nogi. Powstrzymał się, by nie odtrącić gwałtownie.
Stworek był nieduży, niewiele większy od psa pekińczyka. Trochę też pekińczyka przypominał. Z oblicza. Z reszty przypominał małpkę. Geralt nie miał pojęcia, co to jest. - W życiu nie widział niczego podobnego.
— Widź-min! — wyartykułował wizgliwie, ale wcale wyraźnie pekińczyk, kurczowo wczepiony w but Geralta. - Widź-mm-min. Sukin-syn!
— Odczep się — rzekł przez zaciśnięte zęby. - Odczep się od buta, bo kopnę cię w dupę.
Barbegazi zagaworzyły głośniej, gwałtowniej i groźniej. W ciemnościach coś zaryczało. Geralt nie wiedział, co to było. Brzmiało jak krowa, ale Wiedźmin szedł o każdy zakład, że krowa to nie była.
— Widź-min, sukin-syn.
— Puść mój but — powtórzył, z trudem panując nad sobą. - Przyszedłem tu bezbronny, w pokoju. Przeszkadzasz mi…
Urwał i zakrztusił się falą obrzydliwego fetoru, od którego oczy łzawiły, a włosy zwijały się w kędziorki.
Wpity w jego łydkę pekińczykopodobny stworek wybałuszał oczy i defekował mu prosto na but. Ohydnemu smrodowi towarzyszyły jeszcze ohydniejsze odgłosy.
Zaklął adekwatnie do sytuacji i odepchnął nogą nachalne stworzonko. Dużo delikatniej, niż należało. Ale i tak stało się to, czego oczekiwał.
— Kopnął małego! — zaryczało coś z ciemności, ponad huraganowym wręcz szwargotaniem i skowytem barbegazi. - Kopnął małego! Skrzywdził mniejszego od siebie!
Najbliższe barbegazi przyturlały mu się do samych nóg. Poczuł, jak ich sękate i twarde jak kamienie łapska chwytają go i unieruchamiają. Nie bronił się, był zupełnie zrezygnowany. W futro największego i najbardziej agresywnego wytarł obfajdany but. Ciągnięty za ubranie, usiadł.
Coś wielkiego zsunęło się po stalagnacie, zeskakując na spąg. Od razu wiedział, co to jest. Pukacz. Krępy, pękaty, kosmaty, krzywonogi, szeroki w barach chyba na sążeń, z rudą brodą, która była jeszcze szersza.