Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Panie Straggen — skrzywił się Niedźwiedź. - Nie widzę powodu, by bawić się w tak czasochłonne i bestialskie egzekucje. Jeńców należy zwyczajnie powiesić…

Zamilkł pod złym spojrzeniem żabich oczu.

— Bądźcie no cicho, kapitanie — skrzeknął bandyta. - Za dużo wam płacę, byście mi uwagi niestosowne czynili. Ja Angouleme złą śmierć przyrzekłem i teraz sobie z nią poigram. Chcecie, to powieście se tych dwóch. O nich nie stoję.

— Ale ja o nich stoję — wtrącił się Schirru. - Obaj są mi potrzebni. Zwłaszcza Wiedźmin. Zwłaszcza on. A ponieważ nawlekanie dziewczyny potrwa trochę, ten czas i ja wykorzystam.

Podszedł, utkwił w Geralcie swe kocie oczy.

— Trzeba ci wiedzieć, odmieńcze — powiedział — że to ja wykończyłem twego druha Codringhera w Dorian. Zrobiłem to z rozkazu mego pana, mistrza Vilgefortza, któremu służę od lat. Ale zrobiłem to z wielką przyjemnością.

— Stary łajdak Codringher — podjął półełf, nie doczekawszy się reakcji — miał czelność wścibić nos w sprawy mistrza Vilgefortza. Wybebeszyłem go nożem. A tego obmierzłego potworka Fenna podpaliłem wśród jego papierów i upiekłem żywcem. Mogłem go zwyczajnie zadźgać, ale poświęciłem trochę czasu i zachodu, by posłuchać, jak wyje i kwiczy. A wył i kwiczał, powiadam ci, jak zarzynane prosię. Nic, absolutnie nic ludzkiego nie było w tym wyciu.

— Wiesz, dlaczego ci o tym wszystkim mówię? Bo ciebie mógłbym również po prostu zadźgać albo kazać zadźgać. Ale poświęcę trochę czasu i zachodu. Posłucham sobie, jak ty będziesz wył. Mówiłeś, że śmierć jest zawsze taka sama? Zobaczysz zaraz, że nie każda. Podpalcie, chłopcy, smołę w maźnicy. I przynieście jakiś łańcuch.

Coś z hukiem rozbiło się o węgieł baraku i natychmiast eksplodowało ogniście i ze straszliwym hukiem.

Drugie naczynie z olejeni skalnym — Geralt rozpoznał po zapachu — trafiło prosto w maźnicę, trzecie roztrzaskało się tuż obok trzymających konie. Huknęło, płomień buchnął, konie wpadły w szał. Zakotłowało się, z kotłowiska wypadł płonący i wyjący pies. Jeden z bandytów Słowika rozłożył nagle ręce i plasnął w błoto ze strzałą w plecach.

— Niech żyją Wolne Stoki!

Na szczycie wzgórza, na rusztowaniach i pomostach, zamajaczyły sylwetki w szarych opończach i futrzanych czapkach. Na ludzi, konie i kopalniane baraki poleciały dalsze pociski zapalające, niczym szmermele wlokące za sobą warkocze ognia i dymu. Dwa wpadły do warsztatu, na podłogę usłaną wiórami i trocinami.

— Niech żyją Wolne Stoki! Śmierć nilfgaardzkim okupantom!

Zaśpiewały lotki strzał i bełtów.

Runął pod konia jeden z czarnych Nilfgaardczyków, zwalił się z przebitym gardłem jeden ze Słowikowych bandytów, upadł z bełtem w karku jeden z ostrzyżonych osiłków. Upadł z makabrycznym jękiem Niedźwiedź. Strzała trafiła go w pierś, pod mostek, poniżej ryngrafu. Była to — choć nikt wiedzieć tego nie mógł — strzała ukradziona z wojskowego transportu, standardowy wzór cesarskiej armii, lekko przerobiony. Szeroki dwubrzeszczotowy grot został w kilku miejscach nadpiłowany celem uzyskania efektu rozprysku.

Grot pięknie rozprysnął się w trzewiach Niedźwiedzia.

— Precz z tyranem Emhyrem! Wolne Stoki!

Słowik skrzeknął, chwytając się za draśnięte bełtem ramię.

Pokulał się w czerwonym błocie jeden z dzieciaków, przeszyty na wylot strzałą któregoś z gorzej celujących bojowników o wolność. Padł jeden z trzymających Geralta. Zwalił się jeden z trzymających Angouleme. Dziewczyna wyrwała się drugiemu, błyskawicznie wyciągnęła nóż z cholewy, cięła z szerokiego rozmachu. Z gorącości chybiła gardło Słowika, ale pięknie rozwaliła mu policzek, niemal do samych zębów. Słowik zaskrzeczał jeszcze skrzekliwiej niż zazwyczaj, a oczy wyłupił jeszcze wyłupiaściej.

Osunął się na kolana, bluzgając krwią spomiędzy dłoni, którymi trzymał się za twarz. Angouleme zawyła potępieńczo, doskoczyła, by dokończyć dzieła, ale nie zdołała, bo między nią a Słowikiem eksplodowała kolejna bomba, buchając ogniem i kłębami smrodliwego dymu.

Dookoła już huczał pożar i panowało ogniste pandemonium. Konie szalały, rżały i wierzgały. Bandyci i Nilfgaardczycy wrzeszczeli. Górnicy biegali w popłochu — jedni uciekali, drudzy usiłowali gasić płonące budynki.

Geralt zdążył już podnieść upuszczony przez Niedźwiedzia sihill. Wysoką kobietę w kolczudze, która zamierzała się na wstającą Angouleme morgensternem, krótko ciął w czoło. Czarnemu Nilfgaardczykowi, nadbiegającemu ze szpontonem, rozplatał udo. Następnemu, który po prostu znalazł się na drodze, rozsiekł gardło.

Tuż obok szalejący, poparzony, pędzący na oślep koń obalił i stratował drugiego dzieciaka.

- Łap konia! Łap konia! — Cahir znalazł się tuż obok niego, czynił im obu rum zamaszystymi ciosami miecza.

Geralt nie słuchał, nie patrzył. Zarąbał następnego Nilfgaardczyka. Rozglądał się za Schirru.

Angouleme, na kolanach, z odległości trzech kroków strzeliła z podniesionej kuszy, pakując bełt w podbrzusze atakującego ją bandyty z kompanii ochrony górnictwa. Potem zerwała się i uwiesiła uździenicy biegnącego obok konia.

- Łap jakiegoś, Geralt! — krzyknął Cahir. - I w nogi! Wiedźmin rozpłatał kolejnego Nilfgaardczyka, cięciem z góry, od mostka do biodra. Gwałtownym szarpnięciem głowy strząsnął krew z brwi i rzęs. Schirru! Gdzie jesteś, draniu?

Cięcie. Krzyk. Ciepłe krople na twarzy.

— Litości! — zawył klęczący w błocie chłopak w czarnym uniformie. Wiedźmin zawahał się.

— Opamiętaj się! - rykną! Cahir, chwytając go za ramiona i potrząsając mocno. - Opamiętaj się! W szał wpadłeś?

Wracała galopem Angouleme, ciągnąc za wodze drugiego konia. Ścigali ją dwaj jeźdźcy. Jeden spadł trafiony strzałą bojownika o wolność Stoków. Drugiego zmiótł z siodła miecz Cahira.

Geralt wskoczył na kulbakę. I wtedy w świetle pożaru zobaczył Schirru, skrzykującego do siebie spanikowanych Nilfgaardczyków. Obok półelfa skrzeczał i wywrzaskiwał klątwy Słowik, wyglądający z zakrwawioną gębą jak istny troll ludojad.

Geralt ryknął wściekle, obrócił konia, zamłynkował mieczem.

Obok Cahir krzyknął i zaklął, zachwiał się w siodle, krew z czoła momentalnie zalała mu oczy i twarz.

— Geralt! Pomóż!

Schirru skupił wokół siebie grupę, wrzeszczał, rozkazywał strzelać z kusz. Geralt trzepnąi konia płazem po zadzie, gotów do samobójczej szarży. Schirru musiał umrzeć. Reszta nie miała znaczenia. Nie liczyła się. Cahir się nie liczył. Angouleme się nie liczyła…

— Geralt! — wrzasnęła Angouleme. - Pomóż Cahirowi!

Opamiętał się. I zawstydził.

Podtrzymał go, wsparł. Cahir wytarł oczy rękawem, a krew natychmiast znowu mu je zalała.

— To nic, draśnięcie… — głos mu dygotał. - W konie, wiedźminie… W cwał, za Angouleme… W cwał!

Od podnóża góry rozbrzmiewał wielki krzyk, nadbiegał stamtąd uzbrojony w oskardy, łomy i siekiery tłum. To na pomoc kumplom i kumotrom z rudokopu «Rialto» spieszyli górnicy z sąsiednich kopami — z "Fortunnej Dziury" lub "Wspólnej Sprawy". Lub z jakiejś innej. Któż to mógł wiedzieć?

Geralt uderzył konia piętami. Poszli w cwał, w szaleńczy uentre a terre.

*****

Gnali nie oglądając się, przytuleni do końskich karków. Najlepszy koń trafił się Angouleme, mały, ale rączy bandycki bachmacik. Koń Geralta, gniadosz z nilfgaardzkim rzędem, zaczynał już chrapać i rzęzić, miał kłopoty z trzymaniem łba w górze. Koń Cahira, również wojskowy, był silniejszy i bardziej wytrzymały, co z tego, kiedy jeździec sprawiał kłopoty, kolebiąc się w siodle, machinalnie ściskając uda i mocno brocząc krwią na grzywę i szyję wierzchowca.

Ale cwałowali nadal.

Wysforowana na czoło Angouleme czekała na nich na zakręcie, w miejscu, skąd droga biegła w dół, wijąc się wśród skał.

— Pościg… — wydyszała, rozmazując brud na twarzy. - Będą nas gonić, nie darują… Górnicy widzieli, którędy uciekamy. Nie powinniśmy zostawać na gościńcu… Musimy wyskoczyć w lasy, na bezdroża… Zgubić ich…

49
{"b":"100374","o":1}