Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— I jeszcze nam coś skapnąć na boku gotowo! — zarżał trzeci, ustrojony w dublet o żywej barwie amarantu. - Jak sport, to sport, nie tak li, panie Houvenaghel? Jak heca, to heca! Była tu o jakiejsi nagrodzie mowa!

Houvenaghel uśmiechnął się szeroko i przytaknął kiwnięciem głowy, dumnie i majestatycznie trzęsąc obwisłymi policzkami.

— A jak- zaciekawił się ten z bródką — zakłady stoją?

— Na razie — zaśmiał się kupiec — wyniku walki jeszcze się nie obstawia! Na razie jeno trzy do jednego stoi, że ni jeden z was nie ośmieli się wejść do ogrodzieńca.

— Phuuuu! — wrzasnął Końska Skóra. - Ja się ośmielę! Jam gotów!

— Usuń się, rzekłem! — odwrzasnął Kołtun. - Myśwa pierwsi byli i przy nas pierwszeństwo. Dalejże, na co czekamy?

— W ilu możem tam do niej, na plac? — Amarant okręcił pas. - Azali tylko pojedynczo lżą?

— Ach, wy skurwysyny! — ryknął nagle całkiem niespodziewanie pastelowy burmistrz, byczym głosem zupełnie nie przystającym do postury. - Może w dziesięciu chcecie na nią samojedną? Może konno? Może na rydwanach? Może wam katapultę z cekhauzu wypożyczyć, byście z daleka głazami w dziewkę miotać mogli? Co?

— Dobra, dobra — przerwał Bonhart, konsultując coś szybko z Houvenaghelem. - Niechaj będzie sport, ale i uciecha jakaś też niech będzie. Można po dwu. Parą, znaczy.

— Ale nagroda — uprzedził Houvenaghel — nie będzie podwojona! Jeśli we dwu, to będzie się trzeba podzielić.

— Jaką parą? Jakie we dwu? — Kołtun gwałtownym ruchem strząsnął z ramion płaszcz. - Nie wstyd wam, chłopy? Toż to tylko dziewka! Tfu! Odsuńta się. Sam pójdę i położę ją. Wielki mi szysz!

— Ja chcę Falkę mieć żywą! - zaprotestował Windsor Imbra. - Cholera na wasze walki i pojedynki! Ja na Bonhartową hecę nie pójdę, ja chcę dziewki! Żywej! Pójdziecie we dwu, ty i Stavro. I wywleczecie ją stamtąd.

— Dla mnie — powtórzył Stavro, ten z bródką — despekt jest we dwóch iść na tego chuderlawca.

— Baron ci ten despekt florenami osłodzi. Ale tylko za żywą!

— Znaczy się, baron jest skąpiec — zarechotał Houvenaghel, trzęsąc brzuchem i buldożymi policzkami. - I ducha sportowego nie ma w nim ni krztyny. Ani woli, by u innych ducha nagradzać! Ja zaś sport popieram. I niniejszym nagrodę podwyższam. Kto samojeden na tę arenę wejdzie i sam, na własnych nogach, z niej zejdzie, tą oto ręką, z tego oto puzdra nie dwadzieścia, ale trzydzieści florenów mu wypłacę.

— Na co tedy czekamy? — wrzasnął Stavro. - Ja idę pierwszy!

— Wolnego! — zaryczał znowu mały burmistrz. - Dziewka ma jeno cienki len na grzbiecie! Skiń tedy i ty brygantynę, żołnierzu. To jest sport!

— Mór na was! — Stavro zdarł z siebie nabijany żelazem kaftan, po czym ściągnął koszulę poprzez głowę, odsłaniając chude, zarośnięte jak u pawiana ramiona i pierś.

— Mór na was, wielmożni, i na wasz sport zasrany! Tak pójdę, z gołą skórą! O wa! Portki też zdjąć?

— Zdejmij i femurały! — wychrypiała seksownie markiza de Nementh — Uyyar. - Okaże się, czyliś męski nie jedynie w gębie!

Nagrodzony hucznym aplauzem goły do pasa Stavro dobył broni, przełożył nogę przez bale bariery, uważnie obserwując Ciri. Ciri skrzyżowała ręce na piersi. Nie zrobiła nawet kroku w stronę wbitego w piasek miecza.

Stavro zawahał się.

— Nie rób tego — powiedziała Ciri, bardzo cicho. - Nie zmuszaj mnie… Ja nie pozwolę się dotknąć.

— Nie miej żalu, dziewko — Stavro przeskoczył przez barierę. - Nic do ciebie nie mam. Ale interes jest interes…

Nie dokończył, bo Ciri już była przy nim, już miała w ręku Jaskółkę — tak już w myśli nazywała gnomi gwyhyr. Zastosowała najprostszy, dziecinny wręcz wypad, fintę zwaną "trzy kroczki" — ale Stavro dał się na to złapać.

Zrobił krok do tyłu i odruchowo uniósł miecz, a wtedy był już na jej łasce — po odskoku oparł się plecami o ogradzające arenę bale, a ostrze Jaskółki miał o cal od czubka nosa.

— Ta sztuczka — wyjaśnił Bonhart markizie, przekrzykując ryk i brawa — nazywa się "trzy kroczki, zmyłka i wypad tercją". Tani numer, oczekiwałem od dziewki czegoś bardziej wyrafinowanego. Ale trzeba przyznać — gdyby chciała, typek już by nie żył.

— Zabij go! Zabij! — darli się widzowie, a Houvenaghel i burmistrz Pennycuick pokazywali kciuk skierowany w dół. Z twarzy Stavro odpłynęła krew, na policzkach brzydko uwidoczniły się pryszcze i dzioby po ospie.

— Mówiłam ci, nie zmuszaj mnie — syknęła Ciri. - Nie chcę cię zabijać! Ale nie pozwolę się dotknąć. Wracaj tam, skądżeś przyszedł.

Cofnęła się, odwróciła, opuściła miecz i spojrzała w górę, w stronę loży.

— Bawicie się mną? - krzyknęła łamiącym się głosem. - Chcecie mnie zmusić do walki? Do zabijania? Nie zmusicie! Nie będę walczyć!

— Słyszałeś, Imbra? — rozbrzmiał w ciszy drwiący głos Bonharta. - Czysty zysk! I żadnego ryzyka! Ona nie będzie walczyć. Można ją więc zabrać z areny i zawieźć żywą baronowi Casadei, by sobie z nią poigrał do woli. Można ją brać bez hazardu! Gołą ręką!

Windsor Imbra splunął. Wciąż przyciśnięty plecami do bali Stavro dyszał, ściskając miecz w dłoni. Bonhart zaśmiał się.

— Ale ja, Imbra, stawiam brylanty przeciw orzechom, że się wam to nie uda.

Stavro odetchnął mocno. Wydało mu się, że odwrócona do niego plecami dziewczyna jest rozkojarzona, zdekoncentrowana. Wrzał z gniewu, wstydu i nienawiści. I nie wytrzymał. Zaatakował. Szybko i zdradziecko.

Widownia nie zauważyła uniku i odwrotnego ciosu. Zobaczyła tylko, jak rzucający się na Falkę Stavro wykonuje nagle iście baletowy podskok, po którym w mało baletowy sposób pada brzuchem i twarzą w piach, a piach momentalnie nasiąka krwią.

— Instynkty biorą górę! - przekrzyczał tłum Bonhart. - Odruchy działają! Co, Houvenaghel? Nie mówiłem? Zobaczysz, brytany nie będą potrzebne!

— Cóż za piękne i zyskowne widowisko — Houvenaghel aż zmrużył oczy z rozkoszy.

Stavro uniósł się na drgających z wysiłku ramionach, zaszamotał głową, zakrzyczał, zachrypiał, rzygnął krwią i opadł na piasek.

— Jak się nazywał ten cios, mości Bonhart? — seksownie wychrypiała markiza de Nementh-Uyvar, pocierając kolanem o kolano.

— To była improwizacja — spod wargi łowcy nagród, który w ogóle na markizę nie patrzył, błysnęły zęby. - Piękna, twórcza i wręcz, rzekłbym, wisceralna improwizacja. Słyszałem o miejscu, gdzie uczą takiego improwizowanego wypruwania flaków. Założę się, że nasza panienka zna to miejsce. Ja już wiem, kim ona jest.

— Nie zmuszajcie mnie! — wrzasnęła Ciri, a w głosie jej zadygotała iście upiorna nuta. - Nie chcę! Rozumiecie? Nie chcę!

— Ty dziwko z piekła rodem! — Amarant zwinnie przeskoczył barierę, momentalnie okrążając arenę, by odwrócić uwagę Ciri od wskakującego z przeciwnej strony Kołtuna. Za Kołtunem barierę przesadził Końska Skóra.

— Nieczysta gra! — zaryczał czuły na czystość gier mały jak niziołek burmistrz Pennycuick, a wraz z nim ryczał tłum.

— Trzech na nią idzie! Nieczysta gra!

Bonhart zaśmiał się. Markiza oblizała wargi i zaczęła mocniej przebierać nogami.

Plan trójki był prosty — przyprzeć cofającą się dziewczynę do bali, a potem dwóch blokuje, trzeci zabija. Nic z tego nie wyszło. Z prostej przyczyny. Dziewczyna nie cofnęła się, lecz zaatakowała.

Wśliznęła się między nich baletowym piruetem, tak zwiewnie, że prawie nie znacząc piasku. Kołtuna uderzyła w przelocie, dokładnie tam, gdzie należało uderzyć. W tętnicę szyjną. Cięcie było tak lekkie, że nie straciła rytmu, tanecznie wywinęła się w odwrotny zwód, tak szybko, że nie spadła na nią nawet kropla krwi, buchającej z szyi Kołtuna strumieniem długim niemal na sążeń. Amarant, który znalazł się za nią, chciał rąbnąć ją w kark, ale zdradziecki cios zadzwonił o błyskawiczną paradę wyrzuconej za plecy klingi. Ciri odwinęła się jak sprężyna, cięła oburącz, wzmacniając siłę ciosu ostrym skrętem bioder. Ciemna gnomia klinga była jak brzytwa, rozchlastała brzuch z sykiem i mlaśnięciem. Amarant zawył i runął na piach, zwijając się w kłębek. Końska Skóra, doskakując, zadał dziewczynie sztych w gardło, ona zaś wywinęła się w uniku, obróciła płynnie i krótko sieknęła go środkiem klingi w twarz, rozwalając oko, nos, usta i podbródek.

35
{"b":"100374","o":1}