Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Gotów jestem wysłuchać. Niezobowiązująco, oczywista.

— Z nadziałów, które cesarz gwarantuje osadnikom, można przy odrobinie przedsiębiorczości i niewielkim kapitale zakładowym złożyć do kupy całkiem ładne latyfundium.

— Pojmuję — łowca przygryzł wąs. - Pojmuję, ku czemu zmierzasz. Już wiem, jakie to starania czynisz względem własnego dobrobytu. Trudności nie przewidujesz?

— Przewiduję. Dwojakie. Po pierwsze, trzeba znaleźć najmitów, którzy udając osadników pojadą na północ brać od osadźców i obejmować nadziały. Formalnie dla siebie, praktycznie dla mnie. Ale znalezieniem najmitów zajmę się ja. Ciebie dotyczy druga z trudności.

— Zamieniam się w słuch.

— Niektórzy najmici obejmą ziemię i nie będą skłonni oddać. Zapomną o umowie i o pieniądzach, jakie wzięli. Nie uwierzysz, Bonhart, jak głęboko oszustwo, podłość i skurwysyństwo zakorzenione są w naturze ludzkiej.

— Uwierzę.

— Trzeba będzie więc przekonywać nieuczciwych, że nieuczciwość nie popłaca. Że jest karana. Tym zajmiesz się ty.

— Brzmi pięknie.

— Brzmi tak, jakie jest. Ja mam praktykę, ja już robiłem takie przekręty. Po formalnej inkluzji Ebbing do Cesarstwa, gdy rozdawano nadziały. I później, gdy wszedł w życie Akt o Ogradzaniu. Tym sposobem Claremont, to urocze miasteczko, stoi na mojej ziemi, a więc należy do mnie. Cały ten teren należy do mnie. Aż tam, hen, po zasnuty siwą mgiełką horyzont. Wszystko to jest moje. Całe sto pięćdziesiąt łanów. Łanów cesarskich, nie kmiecych. To daje sześćset trzydzieści włók. Czyli osiemnaście tysięcy dziewięćset mórg.

— O nierządne cesarstwo i zginienia bliskie — wyrecytował szyderczo Bonhart, — Upaść musi imperium, w którym wszyscy kradną. W prywacie i samolubstwie słabość jego tkwi.

— W tym tkwi moc jego i siła — zatrząsł policzkami Houvenaghel. - Ty, Bonhart, mylisz złodziejstwo z indywidualną przedsiębiorczością.

— Nader często — przyznał beznamiętnie łowca nagród.

— Jak więc będzie z naszą spółką?

— A nie za wcześnie dzielimy te północne grunta? Może by tak dla pewności zaczekać, aż Nilfgaard wygra tę wojnę?

— Dla pewności? Nie żartuj sobie. Wynik wojny jest przesądzony. Wojny wygrywa się pieniędzmi. Cesarstwo je ma, Nordlingowie ich nie mają.

Bonhart chrząknął wymownie.

— Jeśli już o pieniądzach mowa…

— Załatwione — Houvenaghel pogrzebał w leżących na stole dokumentach. - Tu jest czek bankierski na sto florenów. Tu akt umowy o cesji zobowiązań, na mocy którego wyciągnę od Vamhagenów z Geso nagrodę za głowy bandytów. Podpisz. Dziękuję. Należy ci się jeszcze procent z wpływów z przedstawienia, ale nie zamknięto jeszcze rachunków, kassa wciąż brzęczy. Jest duże zainteresowanie, Leo. Naprawdę duże. Ludziom w moim miasteczku okrutnie dokuczają nuda i chandra.

Urwał, popatrzył na Ciri.

— Mam szczerą nadzieję, że się nie mylisz co do tej osoby. Że zapewni nam ona godziwą rozrywkę… Że zechce kooperować gwoli wspólnego zysku…

— Dla niej — Bonhart zmierzył Ciri obojętnym spojrzeniem — nie będzie w tym żadnego zysku. Ona o tym wie.

Houyenaghel skrzywił się i żachnął.

— To niedobrze, do diabła, niedobrze, że o tym wie! Nie powinna wiedzieć! Co z tobą, Leo? A jeśli ona nie zechce być rozrywkowa, jeśli okaże się złośliwie niespolegliwa? Co wtedy?

Bonhart nie zmienił wyrazu twarzy.

— Wtedy — powiedział — poszczujemy na nią na arenie twoje brytany. One, jak pamiętam, zawsze były rozrywkowo spolegliwe.

*****

Ciri milczała długo, trąc okaleczony policzek.

— Zaczynałam rozumieć — powiedziała wreszcie. - Zaczynałam pojmować, co chcą ze mną zrobić. Spięłam się, byłam zdecydowana uciekać przy pierwszej sposobności… Gotowa byłam na każde ryzyko. Ale nie dali mi okazji. Pilnowali mnie dobrze.

Vysogota milczał.

— Zawlekli mnie na dół. Tam czekali goście tego grubego Houvenaghela. Następne oryginały! Skąd na świecie bierze się tylu dziwacznych rarogów, Vysogoto?

— Mnożą się. Dobór naturalny.

Pierwszy z mężczyzn był niski i grubiutki, przypominał raczej niziołka niż człowieka, nawet nosił się jak niziołek — skromnie, ładnie, schludnie i pastelowo. Drugi mężczyzna, choć niemłody, miał strój i postawę żołnierza, był przy mieczu, a na ramieniu jego czarnego kubraka błyszczał srebrny haft przedstawiający smoka o nietoperzych skrzydłach. Kobieta była jasnowłosa i chuda, miała lekko haczykowaty nos i wąskie wargi. Jej pistacjowej barwy suknia była mocno wydekoltowana. Nie był to najlepszy pomysł. Dekolt miał do pokazania niewiele, jeśli nie liczyć pomarszczonej i pergaminowo suchej skóry pokrytej grubą warstwą różu i blanszu.

— Jaśnie urodzona markiza de Nementh — Uyyar — przedstawił Houvenaghel. - Pan Declan Roś aep Maelchlad, rotmistrz rezerwy wojsk konnych jego imperatorskiej mości cesarza Nilfgaardu. Pan Pennycuick, burmistrz Claremont. A to pan Leo Bonhart, mój krewniak i dawny komiliton.

Bonhart ukłonił się sztywno.

— To więc jest owa mała rozbójniczka, która ma nas dziś zabawić — stwierdziła fakt chuda markiza, wpijając w Ciri bladoniebieskie oczy. Głos miała chrapliwy, seksownie wibrujący i okropnie przepity. - Niezbyt piękna, rzekłabym. Ale nieźle zbudowana… Całkiem przyjemne… ciałeczko.

Ciri szarpnęła się, odepchnęła natrętną rękę, blednąc ze wściekłości i sycząc jak wąż.

— Proszę nie dotykać — rzekł zimno Bonhart. - Nie karmić. Nie drażnić. Nie biorę odpowiedzialności.

— Ciałeczko — markiza oblizała wargi, nie zwracając na niego uwagi — można zawsze przywiązać do łóżka, wtedy jest bardziej przystępne. Może byście mi ją odsprzedali, panie Bonhart? Lubimy z moim markizem takie ciałeczka, a pan Houyenaghel czyni nam wyrzuty, gdy chwytamy tutejsze pasterki i chłopskie dzieci. Markiz zresztą nie może już polować na dzieciaki. Nie może biegać, a to z powodu tych szankrów i kondylomatów, które mu się w kroczu pootwierały…

— Dość, dość, Matyldo — rzekł łagodnie, ale szybko Houvenaghel, widząc na twarzy Bonharta wyraz rosnącego obrzydzenia. - Musimy już iść do teatru. Panu burmistrzowi doniesiono właśnie, że do miasta wjechał Windsor Imbra z oddziałem knechtów barona Casadei. Znaczy, na nas czas.

Bonhart wyciągnął z kalety flakonik, przetarł rękawem onyksowy blat stoliczka, wysypał na niego malutki wzgórek białego proszku. Przyciągnął Ciri za łańcuch przy obroży.

— Wiesz, jak tego używać?

Ciri zacisnęła zęby.

— Wciągnij do nosa. Albo weź na pośliniony palec i wetrzyj w dziąsło.

— Nie!

Bonhart nawet nie odwrócił głowy.

— Zrobisz to sama — powiedział cicho — albo zrobię to ja, ale takim sposobem, by wszyscy obecni mieli uciechę. Masz śluzówkę nie tylko w ustach i w nosie, Szczurzyco. W kilku innych zabawnych miejscach również. Zawołam pachołków, każę cię rozebrać, przytrzymać i użyję tych zabawnych miejsc.

Markiza de Nementh — Uyvar zaśmiała się gardłowo, patrząc, jak Ciri drżącą ręką sięga po narkotyk.

— Zabawne miejsca — powtórzyła i oblizała wargi. - Ciekawy pomysł. Warto by któregoś dnia wypróbować! Ejże, ejże, dziewczyno, ostrożnie, nie trwoń dobrego fisstechu! Zostaw trochę dla mnie!

Narkotyk był o wiele silniejszy od tego, którego próbowała u Szczurów. W kilka chwil po użyciu Ciri ogarnęła oślepiająca euforia, kształty wyostrzyły kontury, światło i barwy zakłuły oczy, zapachy podrażniły nos, dźwięki zrobiły się nieznośnie głośne, a wszystko dookoła stało się nierealne, ulotne niczym senne marzenie. Były schody, były śmierdzące ciężkim kurzem arrasy i tapiserie, był chrapliwy śmiech markizy de Nementh — Uyvar. Było podwórze, były szybkie krople deszczu na twarzy, szarpnięcie obroży, którą wciąż miała na szyi. Ogromny budynek z drewnianą wieżą i wielkim, obrzydliwie kiczowatym malunkiem na frontonie. Malunek przedstawiał psy kąsające potwora — ni to smoka, ni to gryfa, ni to wiwernę. Przed wejściem do budynku byli ludzie. Jeden krzyczał i gestykulował.

— To wstrętne! Wstrętne i grzeszne, panie Houyenaghel, by będący niegdyś świątynią przybytek wykorzystywać do tak bezbożnego, nieludzkiego i obrzydliwego procederu! Zwierzęta też czują, panie Houvenaghel! Też mają swą godność! To zbrodnia, by dla zysku szczuć jedne na drugie ku uciesze gawiedzi!

33
{"b":"100374","o":1}