I totalnie wyprany z poczucia humoru.
*****
Ciemnowłosa córka bartnika odrzuciła na plecy zawadzający jej warkocz, wróciła do wściekle energicznego obracania żaren. Wysiłki Jaskra pozostawały daremne — słowa poety zdawały się w ogóle nie trafiać do adresatki. Jaskier mrugnął do reszty kompanii, udał, że wzdycha i wznosi oczy ku powale. Ale nie rezygnował.
— Daj — powtórzył, szczerząc zęby. - Daj, ać ja pobruszę, a ty skocz do piwnicy po piwo. Przecież musi tu gdzieś być ukryty loszek, a w loszku antałek. Mam rację, ślicznotko?
— Dalibyście spokój dziewce, panie — powiedziała gniewnie bartnikowa, krzątająca się przy kuchni wysoka i szczupła kobieta zaskakującej urody. - Przeciem już wam powiadała, że nie ma tu u nas nijakiego piwa.
— Z tuzin razy wam to było mówione, panie — poparł żonę bartnik, przerywając rozmowę z wiedźminem i wampirem. - Nagotowim wam naleśników z miodem, tegdy pojecie. Ale wprzód niechże dziewczyna w spokoju ziarno na mąkę zmiele, wszak bez mąki i czarodziej naleśnika nie uczyni! Niechajcie jej, niechże brusi w pokoju.
— Słyszałeś, Jaskier? — zawołał Wiedźmin. - Odczep się od dziewczyny i zajmij czymś pożytecznym. Albo memuary pisz!
— Pić mi się chce. Napiłbym się czegoś przed jedzeniem. Mam trochę ziół, przyrządzę sobie napar. Babko, znajdzie się tu w chacie ukrop? Ukrop, pytam, znajdzie się?
Siedząca na przypiecku staruszka, matka bartnika, podniosła głowę znad cerowanej skarpety.
— Znajdzie, gołąbeczku, znajdzie — zamamlała. - Ino, że wystudzony.
Jaskier jęknął, zrezygnowany dosiadł się do stołu, gdzie kompania gawędziła z bartnikiem, wczesnym rankiem napotkanym w boru. Bartnik był niski, krępy, czarny i potwornie zarośnięty, nie dziwota więc, że wyłaniając się niespodzianie z kniei napędził drużynie stracha — został wzięty za lykantropa. Żeby było śmieszniej, tym, który pierwszy zawrzasnął: "Wilkołak, wilkołak!", był wampir Regis. Powstało trochę zamieszania, ale sprawa rychło się wyjaśniła, a bartnik, choć z pozoru gburowaty, okazał się gościnny i uprzejmy. Drużyna bez ceregieli przyjęła zaproszenie do jego sadyby. Sadyba — zwana w bartniczym żargonie stanem — stała na wykarczowanej polanie, bartnik mieszkał w niej z matką, żoną i córką. Dwie ostatnie były kobietami o nieprzeciętnej, acz dziwnej nieco urodzie, ewidentnie wskazującej, że wśród przodków była driada albo hamadriada.
Podczas rozmów, jakie się wywiązały, bartnik zrazu sprawiał wrażenie, że można z nim pogadać wyłącznie o pszczołach, barciach, dzieniach, leziwach, podkurach, woskach, miodach i miodobraniach, ale i to był jedynie pozór.
— W polityce? A co ma w niej być? To, co zwykle. Daniny coraz większe trza oddawać. Trzy urny miodu, a cały wrąb wosku. Ledwo dycham, by nastarczyć, od świtu do zmierzchu na leziwie siedzę, barcie podrnietam… Komu dań płacę? A temu, kto woła, skąd mnie wiedzieć, przy kim nynie władza? Ostatnimi czasy, ten, tego, w nilfgaardzkiej mowie wołają. Pono my tera impyrialna prewencja, czy jakoś tak. Za miód, jeśli co przedam, płacą impyrialnym pieniądzem, na którym cysorz jest wybity. Z gęby taki więcej nadobny, choć surowy, zrazu poznasz. Ten, tego…
Oba psy — czarny i rudy — usiadły naprzeciw wampira, zadarły głowy i zaczęły wyć. Bartnikowa hamadriada odwróciła się od paleniska i zdzieliła je miotłą.
— Zły znak — orzekł bartnik — kiedy psi w środku dnia wyją. Ten, tego… O czym to ja miał gadać?
— O druidach z Caed Dhu.
— Hę! Tak to nie byli szutki, jaśnie pany? Wy prawie chcecie do druidów iść? Żywot wam obrzydł, czyli jak? Toć tam śmierć! Jemiolarze każdego, kto się na ich polany wejść poważy, łapią, we wiklinowe pałuby wsadzają i na wolnym ogniu palą.
Geralt spojrzał na Regisa, Regis mrugnął do niego. Obaj doskonale znali krążące o druidach plotki, co do jednej zmyślone. Milva i Jaskier zaczęli natomiast słuchać z większym niż dotychczas zainteresowaniem. I wyraźnym zaniepokojeniem.
— Jedni mówią — kontynuował bartnik — że Jemiolarze mszczą się, bo im Nilfgaardczyki pierwsze dokuczyły, wszedłszy na święte dąbrowy przez Dol Angra i zacząwszy druidów bić bez dania racji. Wtórzy zaś powiadają, że to druidzi zaczęli, capnąwszy i na śmierć umęczywszy paru cysarskich, tedy im Nilfgaard odpłaca. Jak ono po prawdzie jest, nie wiedzieć. Ale rzecz to pewna, druidzi łapią, we Wiklinową Babę kładą i palą. Iść między nich: pewna zguba.
— My się nie boimy — rzekł spokojnie Geralt.
— Pewnie — bartnik zmierzył wzrokiem wiedźmina, Milvę i Cahira, który właśnie wchodził do chałupy, oporządziwszy konie. - Widać, żeście nielękliwe ludzie, bitne a zbrojne. Hę, z takimi, jak wy, nie strach podróżować… Ten, tego… Ale nie masz już jemiolarzy w Czarnym Gaju, próżny tedy wasz trud i wasza droga. Przycisnął ich Nilfgaard, wyżenął z Caed Dhu. Nie masz ich tam już.
— Jak to?
— Tak to. Uciekli Jemiolarze precz.
— Dokąd?
Bartnik popatrzył na swą hamadriadę, milczał chwilę.
— Dokąd? — powtórzył Wiedźmin. Pręgowaty kot bartnika usiadł przed wampirem i przeraźliwie zamiauczał. Hamadriada zdzieliła go miotłą.
— Zły znak, gdy kocur w środku dnia miauczy — wybąkał bartnik, dziwnie zmieszany. - A druidzi… Ten, tego… Uciekli na Stoki. Tak. Dobrze mówię. Na Stoki.
— Dobre sześćdziesiąt mil na południe — ocenił Jaskier dość swobodnym, a nawet wesołym głosem. Ale zamilkł natychmiast pod spojrzeniem wiedźmina.
W ciszy, która zapadła, słychać było jedynie złowróżące miauczenie wypędzonego na dwór kota.
— W zasadzie — odezwał się wampir — to co nam za różnica?
Ranek dnia następnego przyniósł dalsze niespodzianki. I zagadki, które jednak bardzo szybko znalazły rozwiązanie.
— Niech mnie zaraza — powiedziała Milva, która pierwsza wygramoliła się z brogu, rozbudzona rozgardiaszem.
— Niech mnie pokręci. Popatrz no na to, Geralt.
Polana pełna była narodu. Na pierwszy rzut oka widać było, że zebrało się tu z pięć albo sześć bartniczych stanów. Wprawne oko wiedźmina wyłowiło też z tłumu kilku traperów i co najmniej jednego smolarza. Łącznie gromadę należało ocenić na jakichś dwunastu chłopa, dziesięć bab, dziesięcioro wyrostków płci obojga i tyleż małoletnich dzieci. Na wyposażeniu gromada miała sześć wozów, dwanaście wołów, dziesięć krów i cztery kozy, sporo owiec, a także niemało psów i kotów, których szczeki i miauki należało w tych warunkach bezwzględnie uznać za niedobry omen.
— Ciekawym — przetarł oczy Cahir — co to może oznaczać?
— Kłopoty — rzekł Jaskier, wytrzepując siano z włosów.
Regis milczał, ale minę miał dziwną.
— Prosimy śniadać wielmożne państwo — powiedział ich znajomy bartnik, podchodząc do brogu w towarzystwie barczystego mężczyzny. - Gotowe już śniadanie. Owsianka na mleku. I miód… A to, pozwólcie przedstawić: Jan Cronin, starosta nasz bartny…
— Miło mi — skłamał Wiedźmin, nie odpowiadając na ukłon, także dlatego, że kolano bolało go wściekle. - A ta gromada, to skąd się tu wzięła?
— Ten, tego… — bartnik podrapał się w ciemię. - Widzicie, zima idzie… Barcie już połaźbione, zadziatki poczynione… Czas już nam wracać na Stoki, do Riedbrune… Miód odstawić, przezimować… Ale w lasach niebezpiecznie… Samemu…
Starosta bartny zachrząkał. Bartnik spojrzał na minę Geralta i jakby lekko się skurczył.
— Wyście konni i zbrojni — wystękał. - Bitni a śmiali, zrazu poznać. Z takimi jak wy wędrować nie strach… A i wam wygoda będzie… My każdą ścieżkę, każdy dukt, każdy grąd i czahar znamy… I karmić was będziemy…
— A druidzi — powiedział zimno Cahir — wywędrowali z Caed Dhu. Właśnie na Stoki. Cóż za niebywały zbieg trafów.
Geralt powoli podszedł do bartnika. Oburącz ujął go za kabat na piersi. Ale po chwili rozmyślił się, puścił, wygładził odzienie. Nic nie powiedział. O nic nie zapytał. Ale bartnik i tak pospieszył z wyjaśnieniami.
— Prawdę gadałem! Przysięgam! Niech się pod ziemię zapadnę, jeślim zełgał! Uszli jemiolarze z Caed Dhu! Nie masz ich tam!