Tak więc w owym pełnym rozmachu obrazie gwiazdowy kod okazywał się przekazem wysłanym w obręb naszego Kosmosu – z Kosmosu, który go poprzedził. Nadawcy więc nie istnieli – co najmniej od trzydziestu miliardów lat. Sporządzili „przesłanie” tak trwałe, że przeżyło zagładę Ich Wszechświata, i włączywszy się w procesy następnej kreacji, uruchomiło zjawisko ewolucji życia na planetach. My również byliśmy Ich dziećmi…
Dowcipnie było to pomyślane! „Sygnał” wcale nie jest „listem”, jego „życiosprawczość” nie stanowi jednej „strony” w opozycji do „treści”. To tylko my, podług naszych przyzwyczajeń usiłowaliśmy rozdzielić to, co się rozdzielać nie daje. Sygnał, a raczej impuls sprawczy, najpierw zaczyna od takiego „nastrajania” kosmicznej materii w jej nowym wskrzeszeniu, żeby powstawały cząstki o cechach pożądanych – ze stanowiska owej cywilizacji, naturalnie – a gdy już pójdzie w ruch astrogeneza i za nią planetogeneza, niejako „włączą się do akcji” inne, współobecne od początku w impulsie, lecz dotąd nie mające jeszcze „adresatów” osobliwości strukturalne, które wyjawiać zaczną, dopiero wtedy, swą umiejętność – wspierania narodzin życia. Ponieważ „łatwiej jest” zwiększyć ogólne szansę przetrwania wielkich molekuł, aniżeli dyrygować i zarządzać powstaniem najbardziej elementarnych cegiełek materii, wykryliśmy ten efekt pierwszy jako osobny i „beztreściowy”, drugiemu zaś, atomotwórczemu, przypisaliśmy miano „listu”.
Nie odczytaliśmy go, bo to dla nas, dla naszej wiedzy, dla fizyki naszej, chemii, w całości niemożliwe. Lecz ze strzępków zawartej w impulsie wiedzy utrwalonej sporządziliśmy sobie receptę – na Żabi Skrzek! Tak zatem sygnał jest sterujący, a nie powiadamiający, adresowany do Kosmosu, nie do jakichkolwiek istot. Możemy tylko próbować pogłębienia naszej wiedzy w oparciu o sam sygnał – jak i o Żabi Skrzek.
Gdy Sinester zakończył, zapanowała konsternacja. To dopiero było embarras de richesse! Sygnał jako twór naturalny, jako ostatni „akord neutrinowy” ginącego Kosmosu, wytłoczony „szczeliną” między światem i antyświatem na neutrinowej fali, jako pocałunek przedśmiertny, stygmat, złożony na czole tej fali – albo też jako testament cywilizacji, która już nie istnieje: była to imponująca alternatywa!
Znaleźli się też wśród nas zwolennicy obu poglądów. Zwracano uwagę na to, że w zwyczajnym, tj. naturalnym promieniowaniu twardym są frakcje, które zwiększają tempa mutacji, a tym samym mogą przyspieszać chód ewolucji, podczas gdy inne frakcje tego nie robią, z czego nie wynika, aby jedne takie frakcje coś znaczyły, a inne – nie. Przez jakiś czas wszyscy usiłowali mówić naraz. Miałem wrażenie, że stoję u kolebki nowych mitologii. Testament… my jako pogrobowcy Tamtych…
Ponieważ tego się po mnie spodziewano, zabrałem głos. Zacząłem od ukazania, że przez dowolną ilość punktów na płaszczyźnie można przeprowadzić dowolną ilość krzywych. Nie uważałem nigdy za swoje zadanie produkowania maksymalnej ilości różnie brzmiących hipotez, bo można ich wymyślać ilość nieskończoną. Zamiast przykrawać nasz Kosmos oraz jego antecedencje do sygnału, wystarczy na przykład uznać, że nasza odbiorcza aparatura jest w tym sensie prymitywna, w jakim prymitywny jest radioodbiornik o niskiej selektywności. Odbiera się nim po kilka stacji naraz, przez co powstaje groch z kapustą; ten jednak, kto nie rozumie żadnego z języków, w jakich nadawane są audycje, może po prostu zarejestrować wszystko, „jak leci”, i łamać sobie nad tym głowę. Także i my mogliśmy paść ofiarą takiego błędu technicznego.
Być może, tak zwany „list” jest rejestratem kilku naraz emisji. Jeśli założyć, że w Galaktyce pracują nadajniki automatyczne na tej właśnie „częstości”, w tym paśmie, które traktujemy jako jeden kanał przesyłowy, to nawet i stałe powtarzanie się sygnałów można wyjaśnić. Mogą to być sygnały, przy pomocy których społeczności tworzące „zespólnię cywilizacyjną” utrzymują systematycznie w synchronizacji jakieś swoje urządzenia techniczne, astroinżynieryjne na przykład.
To by tłumaczyło „kołowość” sygnałów. Lecz kiepsko zgadza się to z Żabim Skrzekiem, aczkolwiek, naciągnąwszy tłumaczenia, można i jego syntezę odnieść do tego schematu. W każdym razie jest skromniejszy, więc i rozsądniejszy od tych olbrzymich wizji, jakie przed nami roztoczono. Istnieje zagadka, której nie rozumiemy POZA sygnałem, to mianowicie, że on jest samotny. Powinno być ich bardzo wiele. Ale cały Kosmos przerabiać, aby zagadkę „odtłumaczyć”, to luksus, na jaki nie możemy sobie pozwolić. Przecież sygnał dałoby się uznać za „muzykę sfer”, za rodzaj hymnu, fanfary neutrinowej, jaką Wysoka Cywilizacja pozdrawia np. wschód supernowej. List może być też apostolski: mamy tam Słowo, co staje się Ciałem, mamy też – w opozycji do niego – Żabi Skrzek, który, jako Pan Much, więc płód ciemności, wskazuje na manichejską naturę sygnału – i świata. Kontynuowanie podobnych wykładni winniśmy uznać za niedozwolone. W gruncie rzeczy obie koncepcje są konserwatywne, a zwłaszcza ta Learneya, ponieważ sprowadza się do obrony, nawet rozpaczliwej, empirycznego stanowiska. Learney nie chce zejść z tradycyjnej pozycji nauk ścisłych, które od narodzin zajmowały się fenomenami Natury, a nie Kultury, bo nie istnieje wszak fizyka ani chemia Kultury, a tylko „materiałów Wszechświata”. Nie chcąc zrezygnować, z traktowania Kosmosu jako obiektu czysto fizycznego, pozbawionego „znaczeń”, Learney zachowuje się jak ten, kto gotów jest list ręcznie napisany studiować jako sejsmogram. Ostatecznie pismo, jak i sejsmogram są to pewnego, rodzaju skomplikowane linie krzywe.
Hipotezę Sinestera określiłem jako próbę odpowiedzi na pytanie „czy kolejne Kosmosy się dziedziczą?” Dał odpowiedź taką, w której „kod” nasz, pozostając tworem sztucznym, przestał być „listem”. Kończyłem, wyliczając niesamowitą ilość założeń wziętych przez obydwu z powietrza: ujemna przepuklina materii, komprymowana u dna skurczu w informację, wypalanie na czole fali stygmatów „atomorodnych”; nie można tego będzie sprawdzić nigdy, ex definitione, bo to się ma dziać tam, gdzie nie będzie już nie tylko istot jakichkolwiek, ale i fizyki. Jest to dyskusja o życiu pozagrobowym, zamaskowana fizykalną terminologią. Albo jakaś „Philosophy Fiction”, przez analogię do Science Fiction. Szata matematyczna ukrywa pod sobą mit; widzę w tym signum temporis, ale nic więcej.
Rozumie się, że dyskusja wybuchła potem dopiero jak pożar. Pod jej koniec Rappaport wstał nagle – z „jeszcze jedną hipotezą”. Była tak oryginalna, że ją przedstawię. Bronił tezy, że różnica między „sztucznym” a „naturalnym” nie jest całkowicie obiektywna, nie jest czymś absolutnie danym, ale jest względna i zależy od zastosowanego poznawczo układu odniesienia. Substancje, które wydalają żywe organizmy w przemianie materii, uważamy za produkty naturalne. Jeśli zjem bardzo dużo cukru, jego nadmiar będą wydzielały moje nerki. To, czy cukier w moczu jest „sztuczny”, czy „naturalny”, zależy od mojej intencji. Jeśli zjadłem tyle cukru rozmyślnie, żeby go wydzielać, bo znam mechanizm zjawiska i przewidywałem skutki mego czynu, będzie „sztucznie” obecny, a jeśli zjadłem cukier, bo miałem nań apetyt i nic nadto, będzie jego obecność „naturalna”. Można to udowodnić. Jeżeli ktoś bada mój mocz i jeśli umówiłem się z nim odpowiednio, obecność cukru, którą wykrywa, może zyskać znaczenie informacyjnego sygnału. Cukier będzie oznaczał np. „tak”, a brak cukru – „nie”. Jest to proces sygnalizacji symbolicznej, jak najbardziej sztuczny, ale tylko pomiędzy nami dwoma. Kto nie zna naszej umowy, nic się o niej z badania moczu nie dowie. Wynika to stąd, że „tak naprawdę” w naturze, jak i w kulturze istnieją wyłącznie fenomeny „naturalne”, a „sztuczne” stają się tylko przez to, że my je umową lub działaniem połączyliśmy w określony sposób. „Absolutnie sztuczne” są jedynie cuda jako niemożliwe.
Po takim wstępie Rappaport wymierzył główne uderzenie. Powiedzmy, że ewolucja biologiczna może iść dwojakim torem: albo wytwarza organizmy oddzielne, a potem – powstałe z nich istoty rozumne, albo też, na drugim ramieniu, wytwarza biosfery „nierozumne”, ale zarazem niezwykle wysoko uorganizowane, nazwijmy je „lasami żywego mięsa” albo wegetacją innego jeszcze typu – która w trakcie bardzo długiego rozwoju opanowuje nawet energetykę jądrową. Ewolucja opanowuje ją jednak nie tak, jak my opanowujemy bombowe i reaktorowe techniki, ale tak, jak nasze ciała „opanowały” przemianę materii. Wówczas produktami metabolizmu stają się zjawiska typu promieniotwórczego – a w dalszej instancji nawet potoki neutrinowe, które stanowić będą tylko „wydalinę” takich globów, organizmów na nich, którą my odbieramy – właśnie w postaci „gwiazdowego kodu”. Wówczas chodzi o proces całkowicie naturalny, ponieważ istoty nie zamierzały niczego nikomu przesłać, zakomunikować, i owe strumienie są tylko nieuchronnym rezultatem ich przemiany materii, „emisją wydalinową”. Lecz może być i tak, że inne organizmy-planety potrafią dowiedzieć się o obecności tamtych dzięki takim „tropom” pozostawianym w przestrzeni… Wówczas będzie to rodzaj „sygnalizacji” pomiędzy nimi.