Tymczasem teoria rozłaziła mi się – widziałem, iż właściwie już jej nie ma od dawna, tyle że nie przyznawałem się do tego przed sobą. Praca nad nią wymagała wiele – i była tym trudniejsza, że nie miałem do niej serca. Jak się to czasem dzieje, słowa, które wypowiedziałem w spotkaniu z McMahonem, zaczarowały mnie. Nieraz obawy nasze póty są nie całkiem obecne, nieszkodliwe jak gdyby, póki ich wyraźnie nie sformułujemy. To właśnie mi się przytrafiło. Żabi Skrzek nieodwracalnie już wydawał mi się artefaktem, rezultatem fałszywego odczytania kodu, a widziałem to tak: Nadawcy na pewno nie zamierzali nam przesłać puszki Pandory, ale my, jako włamywacze, uszkodziliśmy jej zamki, odcisnęliśmy w dobytej treści to wszystko, co stanowi w ziemskiej nauce cechy jej interesowne, łupieżcze, bo też – tak myślałem – fizyka atomowa dobiła się sukcesu tam właśnie, gdzie otwarła się szansa zdobycia energii najbardziej destrukcyjnej.
Dlatego energetyka jądrowa kuśtyka wciąż w ogonie produkcji bomb, dlatego istniały ładunki wodorowe, ale nie było wciąż wodorowych stosów, cały mikroświat ukazywał człowiekowi swoje – wykoślawione owym jednostronnym podejściem – wnętrze, dlatego o silnych oddziaływaniach wiedzieliśmy daleko więcej, niż o słabych. Dyskutowałem na owe tematy z Donaldem – nie zgadzał się ze mną, uważając, że jeśli w ogóle ktoś jest obarczony „winą” za „jednostronność fizyki” (ale on i owej jednostronności przeczył) – to nie my, lecz świat, wskutek swojej struktury. Gdyż niszczyć jest po prostu, w każdym rozumieniu obiektywnym, łatwiej – zgodnie z regułą najmniejszego działania choćby, aniżeli kreować, ponieważ destrukcja jest gradientem zgodna z głównym kierunkowskazem procesów w całym Kosmosie, kreacja natomiast zawsze musi iść pod ich prąd.
Przypomniałem mu mit prometejski. W jego obrazie mają się schodzić, jak w źródle, godne uznania i nawet czci tendencje nauki, ale mit ów wynosi nie rozumienie bezinteresowne, lecz wydarcie, nie poznanie, lecz opanowanie, oto fundamenty całej empirii. Powiedział mi, że takimi supozycjami uradowałbym freudystę, skoro motywy poznania sprowadzam do agresji i sadyzmu. Widzę teraz, że doprawdy traciłem po trosze rozsądek jako rozwagę, chłód jako skutek dyrektywy działania sine ira et studio – i przenosiłem moimi spekulacjami „winę” z nieznanych Nadawców na ludzi, wieczny mizantrop.
W pierwszych dniach listopada aparatura ruszyła, lecz wstępne, na małą skalę podjęte doświadczenia nie udawały się – kilkakrotnie detonacja występowała z takim rozrzutem, że doszło do niej poza głównym murem ekranującym, i choć była nikła, przecież wystąpił skok promieniowania do 60 rentgenów; wypadło wznieść wokół ekranowania drugą, zewnętrzną osłonę. Tak masywnej już nie dało się ukryć – jakoś Eeney, który dotąd nigdy nie bywał w laboratoriach fizycznych, pokazał się kilkakrotnie u Donalda, a to, że o nic nie pytał, jedynie przypatrywał się i kręcił, też nie najlepiej wróżyło. W końcu Donald wyprosił go za drzwi, mówiąc, że przeszkadza pracującym. Ganiłem go za ten krok – odparł, chłodniejszy ode mnie, że tak czy owak rzeczy rychło się rozstrzygną, a do tego czasu nie wpuści Eeneya za próg.
Kiedy patrzę na to teraz, widzę, jak nierozumnie postępowaliśmy obaj, więcej – bezmyślnie nawet. Nadal nie wiem, co należało robić, lecz owa działalność konspiracyjna, nie mogę powiedzieć inaczej, temu służyła tylko, abyśmy zachowali ułudę czystych rąk. Zabrnęliśmy fatalnie. Zaawansowanych prac nie można było ani ukryć, ani – w obliczu bezprzedmiotowości utrzymywania tajemnicy – zrezygnować z niej nagle jednego dnia. Należało uczynić to albo natychmiast po odkryciu Trexu – albo nigdy. Oba te wyjścia, jakkolwiek logiczne, były przed nami zamknięte, świadomość tego, że biofizycy będą za kwartał poruszali się w owym tak „gorącym” terenie, skłoniła nas do pośpiechu. Obawa o losy świata – bo nic mniejszego, przecież – spowodowała prawdziwie odruchowe zatajenie prac. Wyjść teraz z ukrycia – było to narazić się na zdumione pytania: no dobrze, ale dlaczego przyszliście z tym właśnie teraz? Czy macie już wyniki ostateczne? Czemu nie przyszliście z pierwszymi? Nie wiedziałbym, co na to odpowiedzieć.
Prothero żywił mglistą nadzieję, że w wielkiej skali efekt będzie dawał coś w rodzaju „rykoszetu” – bo na to wskazywała wyjściowa teoria, ale, po pierwsze, okazała się już na nic, a po wtóre, ową furtkę otwierała po przyjęciu pewnych założeń, z których na dalszym etapie wynikały ujemne prawdopodobieństwa.
Baloyne’a unikałem w tym okresie, jak mogłem, miałem bowiem nieczyste wobec niego sumienie. Lecz jego trapiły inne kłopoty – oprócz Learneya oczekiwaliśmy już drugiego „pozaprojektowego” człowieka, obaj mieli oświecić nas swoimi wykładami pod koniec miesiąca i takie jawne już przyznanie się Waszyngtonu do posiadania „swoich” specjalistów Głosu Pana, i to pracujących bez wszelkiej z nami łączności, stawiało Baloyne’a przed wszystkimi zespołami w nadzwyczaj nieprzyjemnym i trudnym położeniu. Dill, Donald, Rappaport (i ja również) uważali jednak, że powinien krzyż swój (a takich to już używał określeń) nieść do końca. Zresztą przybywający, awizowani nam ludzie byli obaj pierwszorzędnymi umysłami.
Teraz nie było już mowy o jakimś okrojeniu budżetowym Projektu. Wyglądało na to, że jeśli nieproszeni konsultanci swoimi koncepcjami nie pchną badań naprzód (a wydawało mi się to nieprawdopodobne), Projekt będzie trwał przez bezwładność samą, bo nikt na górze nie ośmieli się, ze względu na sławetny HSR, cokolwiek w nim odmienić – nie mówiąc zgoła o jego likwidacji.
Powstały w Radzie napięcia personalne; między Baloyne’em i Eeneyem najpierw, gdyż ten drugi wiedzieć musiał, w naszym przekonaniu, o tym widmowym, drugim Projekcie, Ghost Voice, i przy całej wylewności ani się o nim zająknął (a Baloyne’owi stale świadczył grzeczności). A dalej: między naszą „konspirującą dwójką” i znów Baloyne’em – gdyż czegoś jednak domyślał się, czasem widziałem, jak wodzi za mną oczyma, jakby oczekując wyjaśnień, napomknienia chociażby. Lecz manewrowałem tylko, jak mogłem, niezbyt zręcznie pewno, bo rozgrywanie takich partii nigdy nie było moją mocną stroną. Rappaport miał za złe Rushowi, że nawet on, pierwoodkrywca, o Ghost Voice nie był informowany; toteż posiedzenia Rady stały się więcej aniżeli nieprzyjemne przez atmosferę zadrażnień, podejrzliwości i przybicia. Zamęczałem się nad programami dla maszyn, marnując swój czas i siły, bo mógł je sporządzić byle programista, lecz wzgląd na „konspirację” zwyciężał.
Zamknąłem wreszcie obliczenia niezbędne Donaldowi, lecz on nie był jeszcze gotów z aparaturą. Nie mając nic do roboty, pierwszy raz od przybycia do Projektu próbowałem obejrzeć jakiś program telewizyjny, ale wszystko wydało mi się w nim niewymownie fałszywe i pozbawione sensu, łącznie z kronikami filmowymi; udałem się do baru, lecz i tam nie usiedziałem. Nie mogąc, znaleźć sobie miejsca poszedłem wreszcie do ośrodka cyfrowego i zamknąwszy się starannie, rozpocząłem obliczenia, których nikt już ode mnie nie wymagał.
Operowałem po raz drugi skalanym, by tak rzec, wzorem Einsteina na równoważność masy i energii. Oszacowałem moc dyspozycyjną dla inwertorów i przekaźników eksplozji na dystans równy średnicy kuli ziemskiej; niewielkie trudności techniczne, jakie się przy tym pojawiły, zaabsorbowały mnie, lecz nie na długo. Atak realizowany efektem Trexu wykluczał wszelkie uprzedzenie. Po prostu, w pewnym momencie, ziemia pod ludzkimi stopami miała się obrócić w słoneczną lawę. Można też było wywołać eksplozję nie na poziomie gruntu, lecz pod nim, i to na dowolnej głębokości. Tym samym zarówno stalowe tarcze osłony, jak i cały masyw Gór Skalistych, które miały chronić sztaby w ich wielkich podziemnych bunkrach, traciły wszelkie znaczenie. Nie było już nadziei nawet na to, że generałowie, ci najcenniejsi ludzie naszego społeczeństwa, jeśli wartość osobową mierzyć środkami zainwestowanymi w ochronę zdrowia i życia, wydostaną się, jako ostatni ludzie, na wypaloną radioaktywnie powierzchnię ziemi, żeby, po zdjęciu niepotrzebnych chwilowo mundurów, wziąć się do odtwarzania cywilizacji od podstaw. Ostatni nędzarz w slumsach narażony był teraz tak samo, jak pierwszy zawiadowca sił nuklearnych.