Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rappaport mówił całkiem spokojnie, lecz w słowach jego zadrgał, jak mi się zdawało, rodzaj podziwu dla „młodego boga”, który, tak doskonale dyrygował całą operacją, ani się z miejsca nie ruszając, ani nie krzycząc, nie wpadając w na pół pijany trans walenia i kopania, w którym pracowali jego podkomendni z żelaznymi blachami na piersiach. W owej chwili Rappaport rozumiał nawet i to, że podkomendni ci tak właśnie postępować muszą, że chowają się przed ofiarami w nienawiść do nich, a tej bez brutalnych czynów nie umieliby wywołać, musieli łomotać Żydów kolbami, musiała spływać krew z rozciętych głów oskorupiając twarze, ponieważ czyniła je poczwarnymi, nieludzkimi, i w ten sposób – powtarzam za Rappaportem – nie pojawiała się w postępkach szpara, z której mogłoby wychynąć przerażenie czy litość.

Lecz młody bóg w siwo i srebrzyście szamerowanym uniformie nie potrzebował żadnych takich ani innych praktyk, by działać doskonale. Stał na miejscu lekko wzniesionym, ze swoją białą chusteczką, przytkniętą do nosa ruchem, w którym było coś salonowo-pojedynkowego – dobry gospodarz i wódz w jednej osobie. W powietrzu pływały płaty kopciu miecione gorącem, które biło od pożaru; za grubymi murami, w zakratowanych oknach bez szyb, huczały płomienie, lecz ani jeden płatek sadzy nie padł na oficera ani na jego białą chustkę.

W obliczu takiej doskonałości Rappaportowi udało się zapomnieć o sobie, gdy raptem otwarła się brama i wjechała ekipa operatorów filmowych. Przekazano po niemiecku jakieś rozkazy i strzały natychmiast umilkły. Rappaport nie wiedział ani wtedy, ani gdy mi to opowiadał, co zaszło. Być może, Niemcy zamierzali sfilmować zwał trupów, aby uczynić z ich obrazu scenę w kronice filmowej, demonstrującej postępowanie wroga (działo się to w strefie frontu wschodniego). Rozstrzelani Żydzi zostaliby pokazani jako ofiary bolszewików. Możliwe, że tak było, Rappaport nie interpretował jednak niczego, lecz tylko opowiadał widziane.

Zaraz potem, doszło do jego klęski. Niedobitków uszeregowano porządnie i sfilmowano, po czym, oficer z chustką zażądał jednego ochotnika. Rappaport zdał sobie natychmiast sprawę z tego, że powinien wystąpić. Nie wiedział dobrze, czemu właściwie musi, czuł jednak, że jeśli tego nie zrobi, będzie to dlań czymś strasznym. Doszedł do momentu, w którym cała moc myślowego postanowienia miała się obrócić w jeden krok naprzód – ale nie poruszył się nawet. Oficer dał im wtedy piętnaście sekund do namysłu i odwróciwszy się tyłem, rozmawiał cicho, od niechcenia z jakimś młodszym.

Rappaport jako doktor filozofii, ze znakomitą dysertacją logiczną, która przyniosła mu stopień naukowy, nie potrzebował przecież całego aparatu sylogizmów, aby pojąć, że jeśli nie wystąpi nikt, zginą wszyscy, więc ten, kto teraz wyjdzie przed szereg, właściwie już niczego nie ryzykuje. Było to proste, jasne i pewne. Ponowił wysiłek, co prawda już bez wiary – i znów ani drgnął; parę sekund przed upływem czasu ktoś przecież się zgłosił, znikł z dwoma żołnierzami za ułomkiem ściany i rozległo się kilka rewolwerowych strzałów. Młody ochotnik, ubrudzony własną i cudzą krwią, wrócił potem do gromady.

Już zmierzchało, gdy uchylono wielką kratę i zataczając się w chłodnym powietrzu wieczoru, grupa niedobitków wybiegła na puste ulice.

Nie śmieli zrazu uciekać – ale po prostu nikt o nich się nie troszczył. Rappaport nie wiedział czemu w analizę postępowania Niemców nie wchodził; zachowywali się jak los, którego nie trzeba koniecznie wykładać.

Ochotnik – czy trzeba to mówić? – poruszał ciała rozstrzelanych, a jeszcze żywych dobijano z rewolweru. Jak gdyby chcąc zbadać, czy ma słuszność i czy rzeczywiście nie zrozumiałem z owej historii nic zupełnie, spytał mnie potem Rappaport, czemu oficer żądał ochotnika i gotów był, w jego nieobecności, zabić pozostałych przy życiu, chociaż to już było jakby „niepotrzebne” – w tym dniu przynajmniej – przy czym w ogóle nie wchodziła w grę ewentualność wyjaśnienia, że ochotnikowi nic się nie stanie. Wyznaję, że nie zdałem tego egzaminu, powiedziałem bowiem, że chyba Niemiec czynił to z pogardy, by nie wdawać się z ofiarami w rozmowy. Rappaport pokręcił przecząco swoją ptasią głową.

– Zrozumiałem to później – rzekł – dzięki innym rzeczom. Jakkolwiek mówił do nas, nie byliśmy ludźmi. Wiedział, że zasadniczo rozumiemy mowę ludzką, ale jednak ludźmi nie jesteśmy, i wiedział to dobrze. Gdyby nawet tego pragnął, żadnego wyjaśnienia nie mógł nam więc udzielić. Mógł z nami robić, co chciał, ale nie mógł wdawać się w pertraktacje, bo do pertraktacji potrzeba strony pod jakimś jednym względem chociaż równej temu, kto pertraktuje, a na tym podwórzu był tylko on i jego ludzie. Jest w tym logiczna sprzeczność, zapewne, lecz działał właśnie podług tej sprzeczności, i to dokładnie. Prostsi z jego ludzi wyższego wtajemniczenia nie posiedli, pozór człowieczeństwa, jakim były nasze ciała, nasze nogi, twarze, ręce, oczy, ten pozór zwodził ich nieco i dlatego zmuszeni byli masakrować owe ciała, aby je uniepodobnić do ludzkich, ale jemu takie prymitywne zabiegi już nie były potrzebne. Tego rodzaju wyjaśnienia zwykle traktuje się jako przenośnie, jako rodzaj baśni, ale to jest zupełnie dosłowne.

Więcej już o tym fragmencie jego przeszłości nigdyśmy nie mówili i nie tykaliśmy też innych. Musiało upłynąć nieco czasu, zanim przestałem – patrząc na Rappaporta – odruchowo wspominać ową scenę, którą mi tak plastycznie nakreślił: więzienne podwórze z lejami od bomb, ludzie z twarzami czerwono i czarno pożyłowanymi krwią od rozciętych kolbami czaszek, i oficer, w którego ciało chciał się – oszukańczo – przesiedlić. Toteż nie umiem powiedzieć, w jakiej mierze została w nim świadomość zagłady, której uszedł. Zresztą był Rappaport bardzo rozsądnym, a zarazem, dosyć zabawnym człowiekiem – najbardziej narażę mu się tym, że powiem, jak bawiło mnie – podpatrzone zresztą niechcący – jego codzienne wyjście z pokoju. Za zakrętem korytarza hotelowego znajdowało się wielkie lustro. Rappaport, który cierpiał na żołądek i miał kieszenie wypchane buteleczkami różnokolorowych pigułek, gdy udawał się rano ku windzie, zawsze wystawiał przed lustrem język, żeby sprawdzić, czy nie jest obłożony. Robił to codziennie, tak że gdyby tego zaniechał, myślałbym, że przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego.

Na posiedzeniach Rady Naukowej nudził się jawnie, a szczególnie alergiczny okazywał się na – rzadkie zresztą i na ogół taktowne – wystąpienia doktora Wilhelma Eeneya. Ten, kto nie miał ochoty słuchać Eeneya, mógł przyglądać się mimicznemu akompaniamentowi jego słów na twarzy Rappaporta. Marszczył się, jakby poczuł nagle jakieś paskudztwo na języku, brał się za nos, za uchem się drapał, zerkał na mówiącego spode łba z wyrażam twarzy zdającym się znaczyć: „to chyba nie jest powiedziane na serio” – a gdy raz jeden Eeney, nie wytrzymawszy dłużej, spytał go wręcz, czy pragnie coś replikować, bardzo naiwnie zdziwiony, potrząsając wielokrotnie głową i rozkładając ręce, oświadczył, że nic, ale to zupełnie nic nie ma do powiedzenia.

Rozwodzę się nad tymi opisami, by pokazać Czytelnikowi centralne postaci Projektu od mniej oficjalnej strony, a zarazem, żeby go wprowadzić w specyficzną atmosferę środowiska szczelnie odseparowanego od świata. Prawdziwie daje do myślenia – osobliwością swoją – czas, w którym istoty tak nieprawdopodobnie różne, jak choćby tylko Baloyne, Eeney, Rappaport i ja, zeszły się w jednym miejscu i to w misji „nawiązania Kontaktu”, stanowiąc tym samym substytut dyplomatycznego przedstawicielstwa ludzkości wobec Kosmosu.

Jakkolwiek różni, połączywszy się w organizm badający „gwiazdowy list”, utworzyliśmy zespół o własnej obyczajowości, tempie, formach ludzkich relacji, z ich subtelnymi niuansami oficjalnymi, półoficjalnymi i prywatnymi – co razem wytwarzało „ducha instytucji”, ale też i coś więcej, co socjolog nazwałby najchętniej „lokalną subkulturą”. Aura owa była wewnątrz Projektu – liczył przecież bez mała trzy tysiące ludzi w swojej fazie najbardziej dynamicznej – tyleż wyraźna i osobliwa, co, zwłaszcza na dłuższą metę, męcząca, dla mnie przynajmniej.

17
{"b":"100354","o":1}