Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To była jakaś kolonia?… - niepewnie powiedział Chemik. Podniósł rękę do oczu, tarł je, inni mrużyli powieki, w olśnionych oczach krążyły im jeszcze czarne plamy.

– E pluribus unum - odparł Doktor - albo raczej e uno plures - nie wiem, czy to dobra łacina, ale to chyba właśnie taki mnogi stwór, który rozdziela się w potrzebie…

– Okropnie cuchnie - powiedział Fizyk - chodźmy stąd.

– Chodźmy - zgodził się Doktor. Kiedy byli już kilkanaście metrów od tego miejsca, dodał nieoczekiwanie:

– Ciekawe, co by się stało, gdybym tak dotknął tego włosa…

– Zaspokojenie tej ciekawości mogłoby drogo kosztować - rzucił Chemik.

– A może wcale nie. Wiesz przecież, jak często całkiem niewinne stworzenia ewolucja przyobleka w groźne z pozoru kształty.

– Oh, dajcież spokój tej dyskusji - tam z boku robi się jakby jaśniej - zawołał Cybernetyk. - Po diabła w ogóle wleźliśmy w ten pająkowaty las!

Usłyszeli szmer strumienia i zatrzymali się. Poszli dalej, stawał się raz głośniejszy, raz słabł, to znowu znikał całkiem, ale nie udało im się go odkryć. Zarośla rzedniały, teren wyraźnie miękł, szło się nieprzyjemnie, jakby po kożuchu mokradła, czasem coś popiskiwało pod stopą jak nasiąkła wodą trawa, ale nigdzie nie było ani śladu wody.

Naraz znaleźli się na brzegu kolistego zagłębienia o średnicy kilkudziesięciu metrów. Kilka ośmionogich roślin wznosiło się w jego wnętrzu, stały z dala od siebie i wydawały się bardzo stare - łodygi rozeszły się, jak gdyby niezdolne podtrzymać centralnego zgrubienia, i przypominały wielkie, zeschłe pająki w większym jeszcze stopniu niż którekolwiek z napotkanych dotychczas. Dno zapadliska pokrywały miejscami rdzawe, zębate kawały porowatej masy, częściowo wbite w grunt, częściowo oplecione wypustkami roślin. Inżynier natychmiast zesunął się po stromym, choć niewysokim stoku w dół - dziwna rzecz, ale dopiero kiedy znalazł się tam, patrzącym z góry zagłębienie wydało się kraterem - miejscem jakiejś katastrofy.

– Jak od bomby - powiedział Fizyk. Stał na szczycie wału i patrzał, jak Inżynier dochodzi do wielkich szczątków u podnóża najwyższego „pająka” i usiłuje poruszyć je z miejsca.

– Żelazo?! - zawołał Koordynator.

– Nie! - odkrzyknął Inżynier. Znikł między stromymi złomami czegoś, co przypominało rozpękłą pobocznicę stożka.

Wynurzył się spomiędzy łodyg, które łamały się, chrupiąc, kiedy je rozgarniał, i wracał z pochmurną twarzą. Wyciągnęło się do niego kilka rąk, wspiął się na górą i na widok oczekujących min wzruszył ramionami.

– Nie wiem, co to jest - wyznał. - Pojęcia nie mam. To jest puste. Pod spodem nie ma nic. Korozja daleko posunięta - jakaś stara historia, może sprzed stu, może sprzed trzystu lat…

Obeszli w milczeniu krater i skierowali się ku zaroślom, tam gdzie były najniższe. W pewnej chwili urwały się - a raczej rozstąpiły na dwie strony - środkiem ciągnął się przesmyk, tak wąski, że człowiek nie bardzo mógł się w nim zmieścić, rodzaj korytarza, idealnie prostego, łodygi po obu stronach zostały jak gdyby rozcięte i zmiażdżone, szyszkowate, wielkie zgrubienia częściowo zwalone w bok, na inne pajęczaste rośliny, częściowo wgniecione w ziemię - były zupełnie płaskie, suche, pokrywy ich trzeszczały pod butem jak wysuszona drzewna kora. Postanowili iść owym wyciętym w zaroślach traktem gęsiego, trzeba było rozpychać i rozgarniać szczątki zaschłych łodyg, ale i tak postępowali szybciej niż dotąd. Wielkim łukiem przecinka zmierzała coraz wyraźniej na północ - minęli kilka ostatnich, zupełnie skarlałych, martwych szczątków roślinnych i znaleźli się na równinie, z drugiej strony zagajnika.

Tam, gdzie przecinka opuszczała zarośla, dołączał się do niej płytki ślad - wzięli go w pierwszej chwili za ścieżkę, ale to nie była ścieżka. W jałowym gruncie wyryta została bruzda czy rowek, głęboki na kilkanaście centymetrów i niewiele szerszy. Porastały go zielonkawosrebrne, aksamitne w dotknięciu porosty. Ten dziwaczny „trawniczek”, jak go nazwał Doktor, ciągnął się w dal, prosto jak strzelił, kończąc się u jasnego pasa, który, jak mur, rozpostarty od jednej ku drugiej krawędzi równiny, zamykał przed nimi cały horyzont.

Nad owym pasem świeciły spiczaste wyniesienia, przypominające szczyty gotyckich, obitych srebrną blachą wież. Szli szybko i niemal z każdym krokiem dawały się rozróżniać nowe szczegóły. Na wiele kilometrów biegła w boki płaszczyzna, pogięta regularnymi łukami, jakby dachowe pokrycie hangaru nadludzkiej wielkości. Łuki odwrócone były wypukłościami w dół, pod nimi migotało coś szarawo, jakby ze stropów sypał się drobny pył albo ciekła mętna, rozprószona woda. Gdy znaleźli się jeszcze bliżej, powiew przyniósł obcą woń, gorzkawą, ale miłą, jakby nieznanych kwiatów. Szli, zmniejszywszy między sobą odstępy. Łukowaty dach wznosił się jak gdyby coraz wyżej, każdy łuk niczym gigantyczne, odwrócone przęsło mostowe ogarniał przestrzeń bodajże kilometra. Tam, gdzie dwa łuki wysoko na tle chmur widocznym ostrzem łączyły się ze sobą, świeciło coś mocno, jak gdyby osadzone tam lustra odbijały w dół słoneczne promienie. Światło to migotało miarowo.

Ściana na wprost nich poruszała się - utworzona ze strumyków czy sznurów szaropłowej barwy wykazywała coś w rodzaju perystaltyki - od lewej ku prawej przebiegały po niej w jednakowych odstępach faliste wypukłości. Wyglądało to jak kurtyna sporządzona z niezwykłego materiału, za którą w regularnych odstępach przechodzą, trąc o nią bokami, słonie, a właściwie zwierzęta znacznie od słoni większe. Kiedy do niej doszli, w miejscu, w którym kończyła się ślepo owa wąska, zaklęsła, porosła aksamitnym mchem dróżka - natężenie gorzkiej woni stało się nieznośne.

Cybernetyk rozkaszlał się.

– To może być jakiś trujący wyziew - powiedział. Stali, z krótkimi, niekształtnymi cieniami u nóg, patrząc na miarowe przesuwanie się fal. Gdy znów ruszyli i już tylko parę kroków dzieliło ich od „kurtyny”, wydała im się jednorodna - jak spleciona z grubych, matowych włókien. Doktor podniósł z ziemi kamyk i cisnął go przed siebie. Wszyscy widzieli, jak kamyk leciał. Znikł, jakby roztopił się czy wyparował, nie dotknąwszy ruchomej powierzchni.

– Wpadł do środka? - z wahaniem powiedział Cybernetyk.

– Skąd! - krzyknął Chemik. - Nie dotknął nawet tego… tego…

Doktor podniósł całą garść kamyków i grudek ziemi, rzucał raz za razem, wszystkie znikały nie dolatując do „kurtyny”, kilka centymetrów przed nią. Inżynier odpiął od małego kółka klucz i cisnął go w brzęknącą właśnie powierzchnię. Klucz dźwięknął, jakby uderzył o blachę, i znikł.

– Co teraz? - powiedział Cybernetyk, patrząc na Koordynatora. Ten nie odpowiedział. Doktor rzucił plecak na ziemię, wyjął z niego puszkę z żywnością, wykroił nożem kostką mięsnej galarety i cisnął ją w „kurtynę”. Okruch galarety przylepił się do matowej powierzchni i wisiał na niej chwilę - potem zaczął niknąć - jak gdyby topniał.

– Wiecie co? - powiedział Doktor z błyszczącymi oczami - to jest jakiś filtr - wybiórcza przesłona - coś takiego…

Chemik znalazł w kółku pasowym swego plecaka zeschły, ułamany pęd „pajęczastej” rośliny, który musiał tam uwięznąć, kiedy się przedzierali przez zagajnik - bez namysłu rzucił go w falującą zasłonę - i krucha witka, odbiwszy się, padła u jego stóp.

– Selektor… - wypowiedział niepewnie.

– Ależ tak! na pewno! - Doktor zbliżył się do „kurtyny”, aż koniec jego cienia padł przy ziemi na jej brzeg, wycelował swoją czarną broń i nacisnął spust. Ledwo cienki jak igła strumyk dotknął wydymającej się powłoki, powstał w niej otwór wrzecionowatego kształtu, ukazując wielką mroczną przestrzeń, z sunącymi wysoko i nisko iskrami, w głębi fruwało mrowie białawych i różowych płomyczków. Doktor cofnął się gwałtownie, kaszlał i krztusił się, nozdrza i gardło spaliła mu gorzka woń, wszyscy oddalili się i znowu przystanęli.

Soczewkowaty otwór zwężał się. Nadbiegające fale zwalniały, zbliżając się do niego, omijały go górą i dołem i pospiesznie płynęły dalej. Był coraz mniejszy. Nagle ze środka wychyliło się coś czarnego, zakończonego palczastym wyrostkiem, obiegło błyskawicznie brzegi otworu, który momentalnie zamknął się, i znowu stali przed miarowo klęsnącą i wybrzuszającą się powłoką.

8
{"b":"100353","o":1}