Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Inżynier zaproponował, aby odbyli naradę. Była ona - wedle słów Doktora - manifestacją bezradności. Na koniec postanowili iść dalej, wzdłuż wielkiej budowli, podnieśli plecaki i ruszyli. Szli tak ze trzy kilometry. Po drodze przecięli kilkanaście uchodzących w równinę wąskich „trawniczków”. Jakiś czas zastanawiali się nad tym, czym one są - hipoteza, że mają coś wspólnego z uprawą roli, upadła jako nieprawdopodobna - Doktor usiłował nawet zbadać kilka porostów, wyrwanych z ciemnozielonej smugi, przypominały nieco mech, ale miały na korzonkach perełkowate zgrubienia, w których tkwiły malutkie, twarde, czarne ziarenka.

Dawno już minęło południe. Odczuwali głód, zatrzymali się więc, aby coś zjeść - w pełnym słońcu, bo nigdzie nie było cienia, a do zagajnika, który ciągnął się w odległości ośmiuset metrów, woleli nie wracać, pajęczasty gąszcz nie pozostawił korzystnego wrażenia.

– Według historyjek, które czytywałem jako chłopak - powiedział Doktor z pełnymi ustami - w tej przeklętej zasłonie zrobiłaby się teraz buchająca ogniem dziura i wylazłby stamtąd typ o trzech rękach i tylko jednej, ale za to bardzo grubej nodze i miałby pod pachą interplanetarny telekomunikator albo byłby gwiazdowym telepatą i dałby nam do zrozumienia, że jest przedstawicielem szalenie rozwiniętej cywilizacji, która…

– Przestałbyś pleść - powiedział Koordynator. Nalał z termosu-manierki wody do kubka, który natychmiast pokrył się rosą. - Lepiej zastanówmy się, co robić.

– Ja myślę - powiedział Doktor - że trzeba tam wejść. I wstał, jakby zamierzał to właśnie zrobić.

– Ciekawym, którędy - leniwie rzucił Fizyk.

– Oszalałeś chyba! - wysokim głosem zawołał Cybernetyk.

– Wcale nie oszalałem. Oczywiście, możemy wędrować tak dalej, pod warunkiem, że faceci na jednej nodze podrzucą nam coś do zjedzenia.

– Nie myślisz tego serio? - powiedział Inżynier.

– Ależ tak, a wiesz, czemu? Bo mam tego, całkiem zwyczajnie, dość. - Odwrócił się na pięcie.

– Stój! - krzyknął Koordynator.

Doktor szedł prosto na ścianę, nie zwracając na ich wołania najmniejszej uwagi. Był o metr od zasłony, kiedy zerwali się i pobiegli za nim. Słysząc tupot ich nóg, wyciągniętą ręką dotknął zasłony.

Ręka znikła. Doktor stał bez ruchu może przez sekundę, a potem zrobił krok naprzód i przestał istnieć. Pięciu ludzi bez tchu zatrzymało się na ugiętych nogach w miejscu, w którym widniał ślad jego lewego buta. Naraz w powietrzu nad zasłoną ukazała się głowa Doktora. Miał uciętą równo, jak nożem, szyję, z oczu ciekły mu łzy, kichał głośno raz za razem.

– Tu jest trochę duszno w środku - powiedział - i gryzie w nos jak cholera, ale parę minut można będzie chyba wytrzymać. Jakiś lakrymator czy co. Właźcie za mną, to nie boli, w ogóle nic się nie czuje.

I na wysokości, gdzie powinien by znajdować się jego bark, wysunęło się z powietrza jego ramię.

– A bodajże cię! - zawołał ni to z przestrachem, ni to z zachwytem Inżynier i chwycił dłoń Doktora, która pociągnęła go tak, że i on znikł pozostałym z oczu. Jeden po drugim podchodzili do falującej zasłony. Ostatnim był Cybernetyk. Zawahał się, coś zagrało mu w gardle, serce waliło jak młot. Zamknął oczy i zrobił krok naprzód. Otoczyła go momentalna ciemność - potem stało się jasno.

Znajdował się przy tamtych - na dnie olbrzymiej przestrzeni, pełnej dychawicznego, szumiącego sapania. Z dołu skośnie w górę, z wysokości pionowo w dół, z jednej strony w drugą sunęły olbrzymie, krzyżujące się, niejednakowej grubości walce, rury czy kolumny, miejscami wybrzuszały się, gdzie indziej cieniały, wirując jednocześnie wokół swej długiej osi, przesłaniały się nawzajem, wibrowały i z głębi tego rozpostartego we wszystkich kierunkach, bezustannie poruszającego się lasu lśniących cielsk dobiegało nie wiadomo skąd płynące, coraz szybsze mlaskanie, które nagle ustawało, następowało kilka bulgocących odgłosów i ta seria dźwięków powtarzała się od nowa.

Gorzka woń trudna była do wytrzymania. Jeden po drugim zaczęli kichać, z oczu płynęły im łzy. Przyciskając chusteczki do twarzy, oddalili się nieco od zasłony, która wyglądała od wnętrza jak wodospad czarnej, syropowatej cieczy.

– No, nareszcie jesteśmy w domu - to fabryka, automatyczna fabryka! - wyrzucił z siebie Inżynier między dwoma kichnięciami. Pomału jak gdyby przywykali do gorzkiego zapachu, ataki kichania przeszły, rozglądali się zmrużonymi, załzawionymi oczami.

Jeszcze kilkanaście kroków po uginającym się elastycznie jak napięta guma podłożu i ukazały się w nim czarne studnie, z których wyskakiwały w górę świecące przedmioty, tak szybko, że niepodobna było rozpoznać ich kształtu. Były wielkości ludzkiej głowy, zdawały się żarzyć, wylatywały w górę i jedna z całego szeregu ugiętych nad nimi fajkowate kolumn wsysała je, nie przestając wirować - nie znikały od razu, bo przez jej drżące ściany przeświecał, jak przez ciemne szkło, coraz słabiej i słabiej, ich różowa wy blask, tak że widać było, jak wędrują wnętrzem „kolumny” gdzieś dalej.

– Produkcja seryjna - z taśmy - mruknął Inżynier zza chustki do nosa.

Obszedł studnie, stawiając ostrożnie nogi. Skąd brało się światło? Strop był wpółprzejrzysty - szara, jednostajna poświata gubiła się w morzu gibkich cielsk, sunących jak napowietrzne strumienie. Wszystkie te prężne twory zdawały się działać pod jedną komendę, w jednakim tempie, fontanny rozpalonych przedmiotów tryskały w górę, to samo działo się na wielkiej wysokości, tam, pod stropem, też widać było łuki, rysowane w powietrzu czerwonymi paciorkami fruwających brył, daleko jednak większych.

– Musimy znaleźć skład gotowej produkcji, a przynajmniej to, co jest tutaj produktem końcowym - wypalił z zacietrzewieniem Inżynier. Koordynator dotknął jego ramienia.

– Jaki to rodzaj energii - co o tym sądzisz?

Inżynier wzruszył ramionami.

– Pojęcia nie mam.

– Obawiam się, że gotowego produktu nie znajdziemy przed rokiem - ta hala ma kilometry długości - ostrzegł Fizyk.

Osobliwa rzecz, im głębiej wchodzili w obręb hali, tym lżej im się oddychało, jak gdyby gorzką woń wydzielało tylko pobliże „zasłony”.

– A nie zabłądzimy? - zatroszczył się Cybernetyk. Koordynator podniósł kompas do oczu.

– Nie. Wskazuje dobrze… nie ma tu chyba żadnego żelaza, elektromagnesów też nie.

Z górą godzinę krążyli po drgającym lesie niezwykłej fabryki, aż zrobiło się wokół nich przestronniej. Dał się odczuć podmuch świeżego powietrza, zimny, jakby chłodzony, różnokierunkowe kolumny rozstąpiły się i stanęli przed wylotem ogromnej, kopulaste spiętrzonej ślimacznicy. Z wysokości schodziły ku niej trzepocące w powietrzu jak bicze, wygięte konary, kończące się tępymi zgrubieniami, z których leciał grad gwałtownie koziołkujących przedmiotów, czarnych, jakby pokrytych lśniącym lakierem, i wpadał w głąb ślimacznicy, w miejsce, którego nie widzieli, bo znajdowało się kilka metrów ponad ich głowami.

Soczewkowato wypukła, bura ściana ślimacznicy na wprost nich rozdęła się, coś zatargało nią od środka, puchła - mimo woli odstąpili w tył, tak groźnie wyglądał rozdymający się, brudnoszary pęcherz - naraz pękł bezgłośnie i z okrągłego otworu bluznął strumień czarnych ciał. W tym samym momencie poniżej wychynęła z szerokiej studni niecka o wywiniętych brzegach i przedmioty, bębniąc, jakby waliły w grubą gumową poduchę, wpadały do niej, a ona podskakiwała, miotana podrzutami, które w zadziwiający sposób porządkowały czarne przedmioty, tak że po kilku sekundach już ich równy czworobok spoczywał na jej płytkim dnie.

– Gotowa produkcja!! - krzyknął Inżynier, podbiegł do brzegu i bez namysłu pochylił się nisko, chwytając za występ czarnego obiektu, który znajdował się najbliżej. Koordynator chwycił go w ostatniej chwili za pas kombinezonu i tylko dzięki temu Inżynier nie wpadł głową w dół do niecki, bo puścić ciężkiego przedmiotu nie chciał, a dźwignąć go sam nie mógł. Dopiero Fizyk i Doktor pomogli mu - i wielki ciężar został wspólnym wysiłkiem wywindowany na górę.

9
{"b":"100353","o":1}