Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Cały dotychczas zebrany materiał informacyjny trzeba spisać i jakoś posegregować - zauważył Cybernetyk - bo się w nim zgubimy. Muszę powiedzieć… Doktor na pewno ma racją, ale… Te szkielety - czy to na pewno były szkielety? I ta historia z tłumem, który najpierw otoczył was, a potem uciekł…

– Szkielety oglądałem tak, jak ciebie widzę. To niewiarogodne, ale to prawda. No, a tłum - rozwiódł ręce.

– To było zupełne szaleństwo - dorzucił Chemik.

– Może zbudziliście całe osiedle i z powodu zaskoczenia - wyobraź sobie, powiedzmy, hotel na Ziemi, do którego wjeżdża naraz tutejszy wirujący krąg. Przecież jasne, że wybuchłaby panika!

Chemik przeczył uporczywie głową. Doktor uśmiechnął się.

– Nie byłeś tam, więc trudno ci to wytłumaczyć. Panika - doskonale. A potem, kiedy wszyscy ludzie już się pochowali i pouciekali, krąg wyjeżdża na ulicę i wtedy jeden z uciekinierów, nagi, jak wyskoczył z łóżka, trzęsąc się ze strachu, pędzi za tym kręgiem i daje komendantowi do zrozumienia, że chce z nim pojechać. Co?

– No, on was nie prosił…

– Nie prosił? Spytaj ich, jeżeli mi nie wierzysz, co się stało, kiedy na niby udałem, że chcę go odepchnąć, żeby wracał tam z powrotem. Zresztą - hotel, a dalej groby, otwarte groby pełne zwłok.

– Moi drodzy, jest za kwadrans czwarta - powiedział Koordynator - a jutro, to znaczy dzisiaj, mogą nam składać nowe wizyty - w ogóle może się tu w każdej chwili wszystko stać. Mnie nic nie zdziwi! Coście zrobili w rakiecie? - spytał Inżyniera.

– Mało co, bośmy siedzieli ze cztery godziny przy miotaczu! Jeden nadprzewodzący elektromózg typu „mikro” przejrzany, aparatura radiowa prawie uruchomiona - Cybernetyk powie ci dokładniej. Dużo kaszy, niestety.

– Brak mi szesnastu diod niobowo-tantalowych - powiedział Cybernetyk - kriotrony są całe, ale bez diod nic nie zrobię z mózgiem.

– Nie możesz wziąć z innych?

– Wziąłem, wiele było - ponad siedemset.

– Więcej nie ma?

– Może jeszcze w Obrońcy - nie mogłem się do niego dostać. Leży na samym spodzie.

– Słuchajcie, czy mamy stać tu tak całą noc - przed rakietą?

– Słusznie, idziemy. Zaraz, co z dubeltem?

– No i łazik?

– Powiem wam coś bardzo przykrego - od tej chwili musimy mieć stale zaciągniętą wartę - powiedział Koordynator. - Uczciwym szaleństwem było, żeśmy nie mieli jej dotąd. Pierwsze dwie godziny, do świtu, na ochotnika, kto się zgłosi, a potem…

– Ja mogę - odezwał się Doktor.

– Ty? Nigdy w świecie, tylko ktoś z nas - powiedział Inżynier. - Myśmy przynajmniej siedzieli na miejscu.

– A ja siedziałem w łaziku. Nie jestem bardziej zmęczony od ciebie.

– Dosyć tego. Najpierw Inżynier, potem Doktor - powiedział Koordynator. Przeciągnął się, potarł zziębnięte ręce, podszedł do łazika, wyłączył światła i potoczył go wolno, pchając, aż pod kadłub rakiety.

– Słuchajcie - Cybernetyk stał nad leżącym nieruchomo dubeltem - a co z nim?

– Zostanie tu. Pewno śpi. Nie ucieknie. Po co by z nimi przyjechał? - rzucił Fizyk.

– Ależ tak nie można - trzeba jakoś zabezpieczyć - zaczął Chemik i urwał. Tamci, jeden po drugim, wchodzili już do tunelu. Popatrzał dokoła, wzruszył gniewnie ramionami i poszedł za innymi. Inżynier rozścielił sobie przy miotaczu nadymane poduszki i usiadł, ale czując, że natychmiast zaczyna go morzyć sen, wstał i począł się miarowo przechadzać w jedną i drugą stronę.

Piasek cichutko poskrzypywał pod butami. Pierwsza szarość stała nad wschodem, gwiazdy powoli przestawały drżeć i bladły. Powietrze wypełniało mu płuca, zimne i czyste - spróbował wyczuć w nim ową obcą woń, którą pamiętał z pierwszego wyjścia na powierzchnię planety, ale nie mógł się już jej doszukać. Bok leżącego opodal stworu miarowo podnosił się i opadał. Inżynier zobaczył naraz długie, cienkie macki, które wypełzły z jego piersi i chwyciły go za nogę. Targnął się rozpaczliwie, potknął, omal nie upadł - i otworzył oczy. Zasnął, chodząc. Było już jaśniej. Pierzaste chmurki ułożyły się na wschodzie w skośną linię, zarysowaną jakby jednym olbrzymim pociągnięciem, koniec jej zaczynał się pomału żarzyć, w niezdecydowaną szarość nieba wpływał błękit. Ostatnia silna gwiazda znikła w nim - Inżynier stanął twarzą do horyzontu. Obłoki z burych stawały się brązowozłote, ogień buszował w ich skrajach, smuga różu, stopionego z niepokalaną bielą, przeszywała pół nieboskłonu - płaski, jakby wypalony brzeg planety zaklęsł nagle pod dotykiem ciężkiej, czerwonej tarczy. To mogła być Ziemia.

Odczuł przeszywającą, niewypowiedzianą rozpacz.

– Zmiana! - rozległ się silny głos za jego plecami. Inżynier drgnął. Doktor patrzył na niego i uśmiechał się, Inżynier chciał mu naraz podziękować za coś - powiedzieć, że - sam nie wiedział, co - to było niezmiernie ważne, ale nie miał słów - potrząsnął głową, uśmiechem odpowiedział na uśmiech i zanurzył się w ciemnym tunelu.

VIII

Około południa pięciu półnagich mężczyzn, o karkach i twarzach opalonych na brąz, leżało w cieniu rakiety pod jej białym brzuchem. Dokoła pełno było naczyń, części aparatów, na płachcie namiotowej spoczywały rozrzucone kombinezony, buty, ręczniki, z otwartego termosu unosił się zapach świeżo parzonej kawy, wielką równiną pełzały cienie obłoków, panował spokój i gdyby nie skulony, nagi stwór, który siedział bez ruchu kilka kroków dalej pod kadłubem, scena ta mogłaby przedstawiać jakiś ziemski biwak.

– Gdzie Inżynier? - spytał Fizyk. Uniósł się leniwie na łokciach i patrzał na wprost - mimo ciemnych okularów kłębiasty cumulus jarzył mu się we wzroku jak płomień.

– Pisze swoją książkę.

– Jaką znów - aha, zestawienie remontów?

– Tak, będzie z tego gruba książka i ciekawa, powiadam ci!

Fizyk popatrzył na mówiącego.

– Jesteś w dobrym humorze? To cenne. Rana już ci się prawie zagoiła, wiesz? Na Ziemi nie zamknęłaby się chyba tak szybko.

Koordynator dotknął bliznowaciejącego miejsca na czole i podniósł brwi.

– Może być. Statek był sterylny, a tutejsze bakterie są dla nas nieszkodliwe. Owadów, zdaje się, nie ma tu wcale. Nie widziałem żadnego, a wy?

– Białe motyle Doktora - mruknął Fizyk. Od upału nie chciało mu się mówić.

– No, to tylko hipoteza.

– A co nie jest tu hipotezą? - spytał Doktor.

– Nasza obecność - odparł Chemik. Odwrócił się na wznak. - Wiecie - wyznał - chciałbym już zmienić otoczenie…

– Ja też - zauważył Doktor.

– Widziałeś, jak mu się zaczerwieniła skóra, kiedy parę minut posiedział na słońcu? - rzucił Koordynator. Doktor skinął głową.

– Tak. To znaczy, że albo nie przebywał dotąd na słońcu, albo miał jakąś odzież, jakieś okrycie, albo…

– Albo?

– Albo jeszcze coś innego, czego nie wiem…

– Nie jest źle - powiedział Cybernetyk podnosząc głowę znad zapisanego papieru - Henryk obiecuje mi, że wydostanie diody z Obrońcy. Dajmy na to, że jutro skończę przegląd i że wszystko będzie grało. To znaczy wieczorem będziemy już mieli pierwszy automat w ruchu! Postawię go nad całą resztą, jeżeli skleci tylko trzy sztuki, i tak wszystko ruszy z miejsca. Zapuścimy ciężarówce, kopaczkę, potem jeszcze tydzień, rakietę się postawi i… - nie dokończył.

– Jak to - powiedział Chemik - to ty sobie wyobrażasz, że my tak, po prostu, wsiądziemy i odlecimy? Doktor zaczął się śmiać.

– Astronautyka to czysty, niepokalany płód ludzkiej ciekawości - powiedział. - Słyszycie? Chemik nie chce się już stąd ruszać!

– Nie, bez żartów, Doktorze, co z tym dubeltem? Siedziałeś z nim cały dzień!

– Siedziałem.

– I co? Przestań być tajemniczy! Dosyć mamy tego dokoła…

– Nie jestem wcale tajemniczy. Och, wierz mi, chciałbym być! On, no cóż, zachowuje się - jak dziecko. Jak niedorozwinięte umysłowo dziecko. Poznaje mnie. Kiedy go zawołam, idzie. Kiedy go popchnę, siada. Po swojemu.

– Zaciągnąłeś go do maszynowni. Jak sobie tam poczynał?

35
{"b":"100353","o":1}