Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jak niemowlę. Nic go to nie obchodziło. Kiedy nachyliłem się za generatorem i przestał mnie widzieć, spocił się ze strachu. Jeżeli to jest pot - i jeżeli oznacza strach…

– Czy on coś mówi? Słyszałem, jak gulgotał coś do ciebie.

– Artykułowanych dźwięków nie wydaje. Robiłem zapisy na taśmie i analizowałem częstości. Głos słyszy, w każdym razie - reaguje na głos. Jest to coś - na co braknie mi wprost miejsca w głowie… On jest krowi i strachliwy, i nieśmiały, a przecież z podobnych osobników składa się cała ta społeczność, chyba że on jeden - ale taki przypadek…

– Może jest młody? Może od razu są takie wielkie.

– O nie, młody nie jest. To poznać, choćby po skórze, po zmarszczkach, po jej fałdach, to są bardzo ogólne biologiczne prawidłowości. Poza tym podeszwy, te zgrubienia, którymi stąpa, ma zupełnie twarde, zrogowaciałe. No, w każdym razie dzieckiem w naszym rozumieniu nie jest. Zresztą w nocy, kiedyśmy wracali, na pewne rzeczy zwracał uwagę wcześniej od nas i reagował swoiście, na przykład na to odbicie w powietrzu, o którym wam mówiłem. Bał się. Tej - tej swojej siedziby także się bał. Inaczej po cóż by stamtąd uciekał?

– Może da się go czegoś nauczyć - ostatecznie, oni zbudowali fabryki, wirujące tarcze, muszą być przecież inteligentni… - powiedział Fizyk.

– Ten nie jest.

– Czekaj. Wiesz, co mi przyszło do głowy? - podniósł się na rękach Chemik. Usiadł, ścierając ziarenka piasku, które przywarły mu do łokci.

– A może to… debil? Niedorozwinięty? Albo…

– A, sądzisz, że tam - że to jest ich azyl obłąkanych? - powiedział Doktor. Także usiadł.

– Kpisz ze mnie?

– Dlaczego miałbym kpić? To mógł być izolowany zakątek, w którym trzymają swoich chorych.

– I dokonują na nich eksperymentów - podpowiedział Chemik.

– To, co widziałeś, nazywasz eksperymentami? - włączył się do rozmowy milczący dotąd Koordynator.

– Nie oceniam tego moralnie. Jak mogę? Przecież nic nie wiemy - odparł Chemik. - Doktor znalazł tam, w jednym, rurkę podobną do tej, która tkwiła w ciele sekcjonowanego…

– Aha. Czyli że ten, który wlazł do rakiety, też pochodził stamtąd - uciekł i dobrnął tu w nocy?

– Dlaczego nie? Czy to niemożliwe?

– A te szkielety? - rzucił Fizyk, którego twarz wyjawiała, że bardzo sceptycznie przyjmuje wywody Chemika.

– No… nie wiem. Może to konserwacja jakaś albo może ich leczą, pokazując - mam na myśli rodzaj psychicznych szoków.

– Ma się rozumieć. I mają swego Freuda - powiedział Doktor. - Kochany, daj lepiej spokój. I nie mów, że te szkielety - to taka rozrywka albo „pałac duchów”. To jakieś ogromne urządzenie - cała masa chemii musi być potrzebna do wtapiania kośćców w te bloki szkliwa. Może jakaś produkcja? Ale czego?

– To, że nie możesz nic wykrzesać z tego dubelta, nie przesądza jeszcze sprawy - zauważył Fizyk. - Spróbowałbyś się dowiedzieć czegoś o ziemskiej cywilizacji od janitora w moim uniwersytecie.

– Niedorozwinięty janitor? - spytał Chemik i wszyscy się roześmieli. Naraz śmiech urwał się. Dubelt stał nad nimi. Poruszał w powietrzu węzełkowatymi paluszkami, a jego płaska twarzyczka, opuszczona na szyi, drgała.

– Co to jest?! - wyrzucił Chemik.

– On się śmieje - powiedział Koordynator.

Wszyscy zauważyli wtedy czkawkę małego torsu - jakby zanoszącego się od wesela. Niekształtne, wielkie stopy podreptywały na miejscu. Wobec pięciu par wlepionych w niego oczu stwór powoli znieruchomiał, wodził niebieskim spojrzeniem od jednego do drugiego, naraz wciągnął tors, rączki, głowę, jeszcze raz zerknął przez mięśniową szparę i pokuśtykał na swoje miejsce, gdzie opuścił się z cichym sapnięciem na ziemię.

– Jeżeli to jest śmiech - wyszeptał Fizyk.

– Też nie świadczyłby o niczym. Nawet małpy się śmieją.

– Czekaj - powiedział Koordynator. Oczy błyszczały mu w chudej, spalonej słońcem twarzy. - Dajmy na to, że u nich istnieje znacznie większy rozrzut biologiczny wrodzonych uzdolnień aniżeli u nas. Że, jednym słowem, istnieją warstwy - grupy - kasty pracujących twórczo, konstruujących i wielka ilość osobników, które nie są w ogóle zdolne do żadnej pracy - do niczego. I że, w związku z tym, tych nieużytecznych…

– Zabijają. Robią na nich doświadczenia. Zjadają ich. Nie lękaj się, możesz powiedzieć wszystko, co ci przychodzi do głowy - odparł Doktor. - Nikt cię nie wyśmieje, bo wszystko jest możliwe. Tylko, niestety, nie wszystko z tego, co jest możliwe, człowiek potrafi zrozumieć.

– Zaraz. Co sądzisz o tym, co powiedziałem?

– A szkielety? - rzucił z boku Chemik.

– Po obiedzie robią pomoce naukowe - wyjaśnił Cybernetyk ze złośliwym grymasem.

– Gdybym ci opowiedział wszystkie teorie, które przepuściłem od wczoraj przez głowę, myśląc o tym - powiedział Doktor - powstałaby książka pięć razy grubsza od tej, którą pisze Henryk, chociaż na pewno nie tak składna. Jako chłopak poznałem starego kosmonautę - widział więcej planet, niż miał włosów na głowie, a wcale jeszcze nie był łysy… Miał dobre chęci, chciał mi opowiedzieć, jak wygląda krajobraz, nie pamiętam już, na jakim księżycu. Tam są takie - mówił i rozkładał ręce - takie wielkie - i mają to takie, i tam jest tak, a niebo, inaczej niż u nas - inaczej, to tak - powtarzał wciąż w kółko, aż sam się zaczął śmiać i machnął ręką. Nie można komuś, kto nigdy nie był w przestrzeni, powiedzieć, jak to jest, kiedy wisisz w próżni i masz pod nogami gwiazdy - a to dotyczy tylko odmiennych warunków fizycznych! Tu mamy przed sobą cywilizację, która rozwijała się co najmniej przez pięćdziesiąt wieków. Co najmniej! I my chcemy ją zrozumieć po paru dniach!

– Musimy się bardzo starać, bo jeżeli nie zrozumiemy, cena, którą przyjdzie płacić, może być… za wysoka - powiedział Koordynator.

Przez chwilę milczał i dodał:

– Co więc, według ciebie, należy robić?

– To, co dotąd - odparł Doktor - ale szansę naszego sukcesu uważam za nikłe, jak - jak jeden do liczby lat, które liczy sobie cywilizacja Edenu…

Z tunelu wychylił się Inżynier, a widząc towarzyszy spoczywających w szerokiej strefie cienia jak na plaży, zrzucił kombinezon i podszedł do nich szukając miejsca. Chemik przyzwał go skinieniem.

– Jak ci poszło? - spytał Koordynator.

– Owszem, mam już prawie trzy czwarte… nie pracowałem nad tym zresztą przez cały czas, bo próbowałem zrewidować nasz poprzedni pogląd, że ta pierwsza fabryka - na północy - działa tak, jak działa, bo pozbawiono ją kontroli i rozregulowała się… o co chodzi? Co w tym śmiesznego? No, czemu się śmiejecie?!

– Powiem wam coś - rzekł Doktor. On jeden został poważny. - Kiedy statek będzie zdolny do startu, nastąpi bunt. Nikt nie będzie chciał lecieć, dopóki się nie dowie… No bo jeżeli już teraz, zamiast w pocie czoła wkręcać śrubki… - rozłożył ręce.

– Aha, wy też o tym samym? - domyślił się nareszcie Inżynier. - I czegoście doszli?

– Niczego, a ty?

– Właściwie też, ale - więc poszukiwałem pewnych najbardziej ogólnych i zarazem wspólnych rysów zjawiska, z którym zetknęliśmy się, i uderzyło mnie to, że ta fabryka, ta automatyczna, wiecie, nie tylko produkowała w kółko, ale robiła to jak gdyby niedbale - poszczególne „gotowe produkty” różniły się od siebie. Pamiętacie?

Rozległ się przytakujący pomruk.

– No, a wczoraj Doktor zwrócił uwagę na to, że poszczególne dubelty różniły się od siebie w dziwny sposób - jedne nie miały oka, inne nosa, liczba palców też była zmienna, tak samo kolor skóry - wszystko to wahało się w pewnych granicach - a był to jak gdyby skutek pewnej niedokładności procesu o technologii „organicznej” - tu i tam…

– Więc to jest naprawdę ciekawe! - zawołał słuchający z wielką uwagą Fizyk, a Doktor dodał:

– Tak, nareszcie coś istotnego - a dalej? dalej? - zwrócił się do Inżyniera, który potrząsnął ze zmieszaniem głową.

– Naprawdę, nie mam odwagi tego powiedzieć. Człowiek, kiedy tak siedzi sam, wymyśla różne…

– Ależ mów! - krzyknął Chemik prawie z oburzeniem.

36
{"b":"100353","o":1}