Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To jednak szaleństwo, wiesz? - powiedział i uśmiechnął się nieoczekiwanie. Obaj patrzyli teraz w stronę, gdzie jeszcze niedawno nikłą, skośną kreską rysowała się nad samym horyzontem rakieta. Teraz widać tam było tylko bladoszare w oddaleniu, cienkie sylwetki „kielichów”! Wynurzyły się z powrotem nie wiedzieć kiedy. Inni podeszli do nich. Chemik rzucił na ziemię zrolowaną płachtę namiotową i usiadł, a raczej zwalił się na nią.

– Jakoś nie widać śladów tutejszej cywilizacji - powiedział Cybernetyk, grzebiąc w kieszeniach. Znalazł pastylki witaminowe w pomiętym opakowaniu i częstował wszystkich.

– Na ziemi nie znalazłbyś takiego pustkowia, co? - dodał Inżynier. - Ani dróg, ani jakichś maszyn latających.

– Nie sądzisz chyba, że akurat tutaj znajdziemy wierną kopię ziemskiej cywilizacji? - parsknął Fizyk.

– Układ ten jest stały - zaczął Doktor - i cywilizacja mogła rozwijać się na Edenie dłużej niż na Ziemi, a zatem…

– Pod warunkiem, że to cywilizacja człekokształtnych - przerwał mu Cybernetyk.

– Słuchajcie no, nie zatrzymujmy się tutaj - powiedział Koordynator. - Idźmy dalej, w pół godziny powinniśmy osiągnąć to - wskazał na cienką liliową smugę u widnokręgu.

– A co to jest?

– Nie wiem co, ale coś. Może znajdziemy wodą.

– Cień by mi na razie wystarczył - zachrypiał Inżynier. Przepłukał usta i gardło łykiem wody.

Zaskrzypiały pasy podciąganych na plecy tobołków, grupa znowu rozciągnęła się i sunęła miarowo przez piaski. Minęli kilkanaście „kielichów” i kilka tworów większych, które zdawały się podpierać opuszczonymi do ziemi lianami czy pnączami, ale żaden nie był bliżej niż dwieście metrów, a nie chciało im się zbaczać z linii marszu. Słońce dochodziło do zenitu, kiedy krajobraz się zmienił.

Piasku było coraz mniej - długimi, płytkimi grzbietami wynurzała się spod niego ruda, słońcem spalona ziemia. Gdzieniegdzie porastały ją kępy siwego, martwego mchu. Trącane butami, kurzyły, rozpadając się na zetlałe próchno, jak spalony papier. Liliowa smuga dzieliła się wyraźnie na pojedyncze grupy przysadkowatych kształtów, także barwa jej stała się jaśniejsza, była to raczej zieleń przyprószona wypełzłym błękitem. Północny powiew przyniósł słabą, delikatną woń, którą wciągali z podejrzliwą ciekawością w nozdrza. Gdy znaleźli się blisko powyginanej lekko ściany ciemnych, poplątanych kształtów, idący przodem zwolnili nieco, tak że pozostali mogli dołączyć, i bezładną grupą podchodzili dalej, aż stanęli przed nieruchomym frontem dziwacznych form.

Z odległości stu kroków mogły jeszcze wydać się zaroślami, jakimiś krzakami, w których pełno jest wielkich, sinawych gniazd ptasich - nie tyle przez rzeczywiste podobieństwo, co dzięki wysiłkom oczu, które starały się złożyć obce kształty w cośkolwiek swojskiego.

– To jakieś pająki? - niepewnie powiedział Fizyk i wtedy wszystkim wydało się naraz, że widzą jakieś pajęczaste stworzenia, o małych, wrzecionowatych kadłubach, pokrytych gęstą sterczącą szczecią, bez ruchu stojące na zebranych pod siebie, nadzwyczaj długich i cienkich nogach.

– Ależ to rośliny! - zawołał Doktor. Podchodził z wolna coraz bliżej do wysokiego, szarozielonkawego „pająka”.

W samej rzeczy „nogi” okazały się rodzajem grubych łodyg, których zgrubiałe i pokryte włosami kolanka łatwo można było wziąć za stawy członkonoga. Łodygi te, wychodząc z mszystego gruntu, w liczbie sześciu, siedmiu albo ośmiu, schodziły się w górze łukowato, w szyszkowatym, grubym, przypominającym spłaszczony odwłok „ciele”, otoczonym błyskającymi w słońcu pasemkami pajęczyn. Roślinne „pająki” rosły dość blisko siebie, ale można było między nimi przejść, gdzieniegdzie łodygi wypuszczały jaśniejsze, o barwie ziemskich prawie liści odnogi i wypustki, zakończone stulonymi pączkami. Doktor znowu po swojemu rzucił najpierw kamykiem w zawieszone kilka metrów nad ziemią „odwłoki”, a gdy nic się nie stało, zbadał łodygę, na koniec naciął ją nożem - z wnętrza wypływał drobnymi kroplami jasnożółty, wodnisty sok, który natychmiast poczynał pienić się i zmieniał barwę na pomarańczową i rudą, aż po kilku chwilach krzepł w przypominający żywicę zgęstek o intensywnej, aromatycznej woni, która najpierw wszystkim się spodobała, ale rychło znaleźli w niej coś odrażającego.

W głębi osobliwego zagajnika było nieco chłodniej niż na równinie.

Tylko pękate „odwłoki” roślin dawały nieco cienia - było go zresztą coraz więcej, im dalej zapuszczali się w ten ostęp, starając się, w miarę możliwości, nie dotykać łodyg, a zwłaszcza białawych wypustek, którymi kończyły się ich najmłodsze odnogi, budziły bowiem niewytłumaczony wstręt.

Grunt był gąbczasty, miękki, wydzielał wilgotny opar, w którym trudno było oddychać, po twarzach, po rękach przesuwały się cienie „odwłoków”, to wyższych, to niższych, wielkich i mniejszych, jedne były smukłe i kolce ich miały mocno pomarańczową barwę, inne zeschłe, zwiędłe, strupieszałe, zwisały z nich długie, wiotkie pasemka pajęczyn. Kiedy nadchodził wiatr, cały gąszcz wydawał głuchy, nieprzyjemny szelest, nie ów miękki szum ziemskiego lasu, ale jak gdyby przesypywania tysięcy i tysięcy szorstkich papierków. Chwilami poszczególne rośliny zamykały im drogę, splecione odnogami, i musieli szukać dopiero przejścia. W taki sposób posuwali się wolniej niż po równinie. Po pewnym czasie przestali zerkać w górę, ku kolczastym „odwłokom”, i doszukiwać się w nich podobieństwa do gniazd, szyszek czy kokonów.

Naraz Doktor, idący jako pierwszy, tuż przed twarzą dostrzegł gruby, czarny, zwisający pionowo włos - jak gdyby lśniącą tęgą nić albo i lakierowany drucik - już chciał odgarnąć go ręką w bok, ale ponieważ nic podobnego dotychczas nie napotkali, odruchowo podniósł oczy i zastygł na miejscu.

Coś bladoperłowego, bulwiasto przewieszonego przez schodzące się razem łodygi tuż u samej podstawy jednego z „kokonów”, patrzało na niego nieruchomo - wzrok ten poczuł pierwej, nim jeszcze zorientował się, gdzie są oczy tego bezkształtnego stworu, nie mógł doszukać się ani jego głowy, ani odnóży - widział tylko workowato wypuczoną, jakby wypchaną od środka baniastymi torbielami skórę, lśniącą słabo, z ciemnego i wydłużonego lejka wysuwał się zwisający na dwa metry w dół, gruby, czarny włos.

– Co tam? - spytał Inżynier, który właśnie podszedł do niego. Doktor nie odpowiedział, tamten poszedł oczami w górę i także znieruchomiał.

– Czym on patrzy? - odruchowo spytał Inżynier i cofnął się o krok - takim wstrętem napełniło go to stworzenie, które jak gdyby wpijało się w niego zachłannym, nadzwyczaj skupionym spojrzeniem -chociaż nie widział ani się nie domyślał nawet jego oczu.

– Oh! Ależ to paskudztwo! - syknął z tyłu Chemik. Wszyscy stali teraz za Inżynierem i Doktorem, który najpierw wycofał się spod nawisającego z wysoka stworu - inni rozstąpili się na boki, o ile pozwalały na to prężne łodygi - wydobył z kieszeni kombinezonu oksydowany cylinder, powolnie odmierzonym ruchem wycelował go w jaśniejsze od roślinnego otoczenia bąblowate ciało i nacisnął spust.

Stało się wówczas - w ułamku sekundy - bardzo wiele naraz.

Zobaczyli najpierw błysk, tak mocny, że stracili całkowicie wzrok, z wyjątkiem Doktora, który akurat w tym momencie mrugnął - a błysk nie trwał właśnie dłużej niż przez mgnienie, kiedy miał zamknięte powieki. Cieniutka strużka wciąż jeszcze tryskała w górę, kiedy łodygi ugięły się, zachrzęściły, owionął je kłąb czarnej pary i jednocześnie twór zleciał na dół z ciężkim, mokrym pacnięciem. Może przez sekundę leżał bezwładnie, jak pełen gruzłów, szarocielisty balon, z którego ucieka powietrze - tylko czarny włos wił się i tańczył nad nim jak szalony, rozcinając błyskawicowymi drgawkami powietrze - potem włos znikł i po gąbczastym mchu u ich stóp zaczęły na wszystkie strony rozpełzać się ślimakowatymi ruchami nieforemne, bąblowate człony stworzenia - i zanim którykolwiek z ludzi zdążył się odezwać czy poruszyć - ucieczka, a raczej rozpierzchanie skończyło się - ostatnie cząstki tworu, małe jak gąsienice, wdłubywały się pracowicie w głąb podłoża, u stóp łodyg, i mieli przed sobą puste miejsce. Tylko w nozdrza zapiekł ich jeszcze nieznośny, słodkawy odór.

7
{"b":"100353","o":1}