Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Rozpłaszczone wskutek szybkości obrotu dookoła osi, co? - powiedział Chemik do Koordynatora.

– Tak. Znacznie lepiej było to widać w czasie lotu. Nie pamiętasz?

– Może - wtedy - jak by powiedzieć - nic mnie to nie obchodziło…

Odwracając się od słońca, wszyscy spojrzeli na rakietę. Walcowaty, biały kadłub wystrzelał skosem z niskiego pagórka, w który się zaryła. Przypominał wyrzutnię jakiegoś gigantycznego działa. Powłoka, mleczna w cieniu, srebrzysta pod słońce, wydawała się nietknięta. Inżynier podszedł do miejsca, w którym kadłub zagłębiał się w ziemi, przestąpił wywinięty, zbrylony brzeg wyniesienia, które jakby kołnierzem otaczało wbity w zbocze korpus, przeciągnął ręką po płycie pancerza..

– Nie najgorszy materiał ten ceramit - powiedział nie odwracając się.

– Gdybym tak mógł zajrzeć do dysz… - bezsilnie spojrzał w górę, w stronę wylotów, zawisłych ponad poziomem równiny.

– Jeszcze je sobie obejrzymy - powiedział Fizyk. - Teraz pójdziemy chyba - taki mały zwiad, co?

Koordynator wszedł na szczyt wzniesienia. Podążyli za nim. Zalana słońcem równina biegła we wszystkie strony jednakowo, gładka, płowa, daleko wznosiły się smukłe, dostrzeżone poprzedniego dnia sylwetki, ale w mocnym świetle widać było, że nie są to drzewa. Niebo, nad głowami niebieskie jak na Ziemi, u horyzontów nabierało wyraźnie zielonkawego odcienia. Nikłe pierzaste obłoczki sunęły prawie niedostrzegalnie na północ. Koordynator sprawdzał strony świata na małym kompasie, który miał umocowany do przegubu. Doktor pochylił się nisko, kopał nogą grunt.

– Dlaczego tu nic nie rośnie? - powiedział ze zdziwieniem w głosie.

To uderzyło wszystkich. Rzeczywiście - równina była naga, jak daleko sięgał wzrok.

– Zdaje się, że to jest okolica ulegająca stepowieniu - powiedział niepewnie Chemik. - Tam dalej - widzicie te plamy? - jest coraz bardziej żółto - tam, na zachodzie. Przypuszczam, że tam jest pustynia - z której wiatr nawiewa tu piasek. Bo ten pagórek jest gliniasty.

– No, o tym przekonaliśmy się dokładnie - powiedział Doktor.

– Musimy sobie ułożyć choćby najbardziej ogólny plan ekspedycji - odezwał się Koordynator. - Zapasy, które wzięliśmy, wystarczą nam na dwa dni.

– Nie bardzo - wody mamy mało - wtrącił Cybernetyk.

– Wody musimy oszczędzać, dopóki nie znajdziemy jej tu - jeśli jest tlen, znajdzie się i woda. Myślę, że poczniemy sobie tak - od bazy podejmiemy szereg prostolinijnych wypadów, posuwając się zawsze tak daleko, by móc bezpiecznie i bez nadmiernego pośpiechu wrócić.

– Maksimum trzydzieści kilometrów w jedną stronę - zauważył Fizyk.

– Zgoda. Chodzi tylko o rodzaj wstępnego zwiadu.

– Czekajcie - powiedział Inżynier, który stał dotąd kilka kroków dalej, jakby zagłębiony w niewesołych myślach - czy nie wydaje się wam, że postępujemy trochę jak wariaci? Spotkała nas katastrofa na nieznanej planecie.

Udało się nam wydostać ze statku. Zamiast zabrać się do tego, co najważniejsze, zamiast wszystkie siły włożyć w remont, w uruchomienie tego, co się da, w wydobycie rakiety i tak dalej - wybieramy się na jakieś wycieczki, bez broni, bez jakichkolwiek środków obronnych, pojęcia nie mając, co może nas tu spotkać.

Koordynator słuchał go w milczeniu. Wodził oczami od jednego do drugiego ze stojących wokół. Wszyscy byli zarośnięci, trzydniowy zarost nadał im mocno już zdziczały wygląd. Słowa Inżyniera zrobiły widoczne wrażenie, nikt się jednak nie odezwał, jak gdyby czekali na to, co on powie.

– Sześciu ludzi nie odgrzebie rakiety, Henryku - powiedział, ważąc ostrożnie słowa - wiesz o tym doskonale. W obecnym stanie uruchomienie najmniejszego agregatu wymaga czasu, którego nie potrafimy nawet określić. Planeta jest zamieszkała. Nie wiemy jednak o niej nic. Nie okrążyliśmy jej nawet przed katastrofą. Zbliżaliśmy się od nocnej półkuli i przez fatalną omyłkę wpadliśmy w gazowy ogon. Spadając, dotarliśmy do linii terminatora. Leżałem przy ekranie, który pękł ostatni. Widziałem - a przynajmniej zdawało mi się, że widziałem coś, co przypominało… miasto.

– Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym? - powoli spytał Inżynier.

– Tak, dlaczego? - zawtórował mu Fizyk.

– Bo nie jestem pewny swego. Nie wiem nawet, w której stronie go szukać. Rakieta wirowała. Straciłem orientację. Mimo to istnieje szansa, choć nikła, że otrzymamy jakąś pomoc. Wolałbym o tym nie mówić, ale każdy z was i tak dobrze to przecież wie - nasze szansę są w ogóle bardzo małe. Ponadto - potrzebujemy wody. Przeważająca część zapasu zalała dolną kondygnację i jest skażona. Tak więc uważam, że możemy sobie pozwolić na pewne ryzyko.

– Zgadzam się z tym - powiedział Doktor.

– I ja się zgadzam - dodał Fizyk.

– Niech będzie - mruknął Cybernetyk i oddalił się o kilka kroków, patrząc na południe, jakby nie chciał słyszeć, co powiedzą inni. Chemik skinął głową. Inżynier nie odezwał się, zeszedł tylko z pagórka, zarzucił na barki plecak i spytał:

– Dokąd?

Na północ - powiedział Koordynator. Inżynier ruszył z miejsca, inni przyłączyli się do niego. Kiedy obejrzeli się po kilku minutach, pagórka nie było już prawie widać - tylko kadłub rakiety wznosił się na tle nieba, niczym lufa owiała polowego.

Było bardzo gorąco. Ich cienie, w miarę jak szli, skracały się, buty zapadały w piasku, słychać było tylko miarowe stąpania i przyspieszone oddechy. Zbliżali się do jednego z owych wysmukłych kształtów, które o zmroku wzięli za drzewa. Zwolnili kroku. Z burego gruntu wznosił się pionowy pień, szary niczym skóra słonia, o słabym, metalicznym połysku. Pień ten, nie grubszy u nasady od męskiego ramienia, przechodził górą w kielichowate rozszerzenie, które u szczytu, jakieś dwa metry nad ziemią, rozpościerało się płasko. Niepodobna było zobaczyć, czy kielich jest otwarty u góry, czy nie. Trwał zupełnie nieruchomo. Ludzie stanęli kilka metrów od osobliwego tworu, a Inżynier ruszył ku niemu impulsywnie i podnosił już rękę, aby dotknąć „pnia”, gdy Doktor krzyknął:

– Stój!

Inżynier cofnął się odruchowo. Doktor odciągnął go za ramię, podniósł z ziemi kamyk, nie większy od fasoli, i rzucił wysoko w powietrze. Kamyk zakreślił stromy łuk i spadł prosto na z lekka pofałdowany, rozpłaszczony wierzch kielicha. Wszyscy drgnęli, tak gwałtowna i nieoczekiwana była reakcja. „Kielich” zafalował, stulił się, rozległ się krótki syk, jakby wypuszczanego gazu, i cała, drżąca teraz febrycznie, szarawa kolumna zapadła się w ziemię, jakby wessana do jej wnętrza. Wytworzony otwór na moment wypełniła brunatna, pieniąca się maź, potem zaczęły po jej powierzchni pływać kruszyny piasku, kożuch ten był coraz grubszy, a po kilku dalszych sekundach po otworze nie zostało i śladu; powierzchnia piaszczystego gruntu była gładka, jak wszędzie dokoła. Stali jeszcze nie ochłonąwszy ze zdumienia, gdy Chemik krzyknął:

– Patrzcie!

Obejrzeli się. Przed chwilą otaczały ich, w odległości kilkudziesięciu metrów, trzy lub cztery podobne, wysokie i wąskie twory - teraz nie było ani jednego.

– Zapadły się wszystkie?! - zawołał Cybernetyk. Wytężali wzrok, ale nie zobaczyli najmniejszego śladu po „kielichach”. Słońce przypiekało coraz mocniej, upał ciężki był do zniesienia. Ruszyli dalej.

Po godzinie rozciągnęli się w długą karawanę. Pierwszy szedł Doktor, który niósł teraz plecak, za nim Koordynator. Pochód zamykał Chemik. Wszyscy porozpinali kombinezony, niektórzy podwinęli ich rękawy, oblani potem, z wyschniętymi ustami wlekli się wolno równiną. Na horyzoncie zamajaczyła długa, pozioma smuga.

Doktor przystanął i zaczekał na Koordynatora.

– Jak myślisz, ileśmy zrobili?

Koordynator spojrzał w tył, pod słońce, gdzie pozostała rakieta. Nie było jej już widać.

– Planeta ma promień mniejszy od ziemskiego - powiedział. Odchrząknął, chustką przetarł twarz. - Zrobiliśmy z osiem kilometrów - zadecydował.

Doktor ledwo patrzył przez szczeliny opuchniętych powiek. Na kruczych włosach miał płócienną myckę. Co jakiś czas zwilżał ją wodą z manierki.

6
{"b":"100353","o":1}