Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Co robić? Dokąd iść? Zameldować o całym wydarzeniu? Ależ tego człowieka na pewno już tam nie było - uciekł natychmiast po mnie, ani chybi. Pozostała tylko kasa, otwarta kasa i porozrzucane po całym pokoju papiery. Ścierpłem. Przecież w przyległym pokoju wymieniłem nazwisko, zresztą przyprowadził mnie tam ów młody oficer. Muszą już wiedzieć. W całym Gmachu na pewno ogłoszono tajny alarm. Szukają mnie. Wszystkie schody, wyjścia, windy są obstawione…

Rozejrzałem się. Na korytarzu panowała normalna krzątanina. Kilku oficerów niosło teczki, podobne jak dwie krople wody do tych, które leżały w kasie. Przeszedł woźny z parującym imbrykiem. Winda zatrzymała się, wysiadło z niej dwu adiutantów. Minąłem ich. Nawet się nie obejrzeli. Dlaczego nic się nie dzieje? Dlaczego nikt mnie nie szuka, nie ściga? Czyżby… czyżby to wszystko… wszystko było wciąż jeszcze - próbą?

W następnej chwili podjąłem decyzję. Podszedłem do najbliższych drzwi. Odczytałem ich numer: 76 941. Nie spodobał mi się. Ruszyłem dalej. Przy numerze 76 950 stanąłem. Pukać? Nonsens.

Nacisnąłem klamkę i wszedłem. Dwie sekretarki mieszały herbatę, trzecia rozkładała kanapki na talerzyku. Nie zwróciły na mnie uwagi. Przeszedłem między ich biurkami. Inne drzwi - następnego pokoju. Przekroczyłem próg.

– To pan? Nareszcie… Proszę. Proszę się rozgościć…

Zza biurka uśmiechał się do mnie nikły staruszek w złotych okularach. Pod rzadkimi, białymi jak mleko włosami różowiła się naiwnie łysinka. Oczy miał jak orzeszki. Uśmiechał się serdecznie, czyniąc zapraszające gesty. Opuściłem się na miękki fotel.

– W Misji Specjalnej komenderała Kashenblade… - zacząłem.

Nie dał mi dokończyć:

– No pewnie… pewnie… pozwoli pan? Drżącymi palcami naciskał klawisze maszynki.

– Czy pan… - odezwałem się. Wstał uroczysty, poważny, choć z uśmiechem na twarzy. Dolna powieka lewego oka podrygiwała mu z lekka.

– Podsłuchowy Bassenknack. Pozwoli pan uścisnąć sobie dłoń?

– Bardzo mi przyjemnie - powiedziałem. - To pan wie o mnie?

– Jakże bym mógł nie wiedzieć!

– Tak? - wybąknąłem oszołomiony - a… to znaczy… pan ma dla mnie instrukcję?!

– O, proszę! Nie spieszy się z tym, nie spieszy… lata osamotnienia w pustce… zodiak… serce ssie sama myśl!…

O tych odległościach… wie pan… choć to wszystko prawda, jakoś trudno człowiekowi uwierzyć, pogodzić się, nieprawdaż? Ach, ja, stary, plotę… ja, wie pan, nigdy w życiu nie latałem… taki fach… zza biurka… zarękawki… aby mankietów nie zniszczyć… osiemnaście par zarękawków wytarłem i… i tak - rozłożył ręce - i tak, proszę pana… stąd wszystko… proszę wybaczyć gadulstwo… pozwoli pan?

Wskazał zapraszająco drzwi za swym fotelem. Wstałem.

Wprowadził mnie do ogromnej, w zielonych barwach utrzymanej sali; posadzka lśniła jak jezioro, daleko, w głębi, stał zielony stół, okolony delikatnie rzeźbionymi krzesełkami. Kroki nasze rozbrzmiewały niczym w nawie kościelnej. Staruszek dreptał pospiesznie obok mnie, uśmiechając się, poprawiając placem okulary, bo wciąż zsuwały mu się z przykrótkiego nosa, przysunął mi wyściełane krzesło z herbowym oparciem, usiadł na drugim, wyschłą rączką zamieszał herbatę, dotknął jej ustami, szepnął: - Wyziębła… - i spojrzał na mnie. Milczałem. Pochylił się konfidencjonalnie.

– Pan pewno trochę się dziwi?

– O… ależ bynajmniej…

– Ee… mnie, staremu, może pan wreszcie powiedzieć… choć nie nalegam, nie nalegam… byłoby to z mojej strony… ale, widzi pan: samotność, wrota zagadki rozwarte, głębia zapraszająco mroczna, narodziny pokusy - jakże to ludzkie! Jakie zrozumiałe! Czym jest ciekawość? Pierwszym odruchem noworodka! Najnaturalniejszym odruchem, prapożądaniem odkrycia przyczyny, która rodzi skutek, a ten znów, stając się zalążkiem aktów następnych, stwarza ciągłość… i tak powstają zakuwające nas łańcuchy… a zaczyna się tak naiwnie! Tak niewinnie! Prosto!

– Za pozwoleniem - spytałem, odurzony nieco jego słowami - o czym pan właściwie mówi i… do czego zmierza?

– Otóż to! - zakrzyknął słabym głosikiem. - Otóż to! - Pochylił się ku mnie jeszcze bardziej. Złote oprawki jego okularów pobłyskiwały. - Tu przyczyna - tam skutek! O czym? Skąd? Do czego? Ach, myśl nasza nie może pogodzić się z tym, że pytania takie mogą pozostać bez odpowiedzi, więc natychmiast sama je wytwarza, wypełnia luki, odkształca, tu ujmie nieco, tam doda…

– Wybaczy pan - rzekłem - ale nie pojmuję wprost, co to wszystko…

– Zaraz! Zaraz, drogi panie! Nie wszystko, nie wszystko jest ciemnością. Postaram się w miarę mych możliwości… Proszę wybaczyć z łaski swojej staremu - czego pan łaskawie życzył sobie ode mnie?

– Instrukcji.

– Instr…

Żuł jakby odrobinkę zaskoczenia.

– Pan jest tego pewien?

Nie odpowiedziałem. Przymknął powieki za złotymi drucikami. Wargi jego poruszały się bezgłośnie, jakby coś zliczał. Wydało mi się, że odczytuję z ich zwiędłych poruszeń: „szesnaście… jeden odstawić… sześć dalej…”.

Spojrzał na mnie z ufnym uśmiechem.

– Tak… doskonale… doskonale… O cóż chodzi? Instrukcja… papiery… plany… akta… schematy działań zaczepnych… rachunki strategiczne… a wszystko tajne, wszystko - jedyne… O, cóż by dał wróg, podstępny, wstrętny wróg, cóż by dał, powiadam, aby zawładnąć! Posiąść, choćby na jedną noc, na chwilę tylko! - prawie zaśpiewał. - Więc wysyła zamaskowanych, wyuczonych, przebranych, rutynowanych, aby wśliznęli się, przedarli, wykradli i kopiowali, a imię ich legion! - wykrzyknął cienkim, łamiącym się głosem, tak wzruszony, że obu już rączkami przytrzymał z boków okulary, bezustannie przekrzywiające się na nosie.

– I oto… jakże temu, niestety, zapobiec?… I oto posiedli… W stu, w tysiącu wypadków wykryjemy, odrąbiemy zbrodniczą dłoń… zdemaskujemy knowania… obnażymy jad… lecz ponawiane są zakusy… na miejsce odciętej wyrasta nowa macka… koniec zaś, koniec wiadomy - co jeden człowiek zakrył, drugi odkryje. Naturalny bieg rzeczy, jakże naturalny, drogi panie…

Walczył z zadyszką, uśmiechem prosząc o wyrozumiałość. Czekałem.

– Ale gdyby, proszę pomyśleć, gdyby planów było więcej? Nie jeden wariant, nie dwa, nie cztery - ale tysiąc? Dziesięć tysięcy? Milion? Wykradną? Wykradną, tak, ale cóż… pierwszy zaprzecza siódmemu, siódmy - dziewięćset osiemdziesiątemu, a ten znów wszystkim innym. Każdy mówi swoje, każdy inaczej - który właściwy? Który ten jeden, jedyny, najtajniejszy, który dobry?

– Ba… oryginał! - wyrwało mi się niemal wbrew woli.

– A właśnie! - krzyknął z takim triumfem, że rozkaszlał się. Krztusił się okropnie, okulary prawie zleciały mu, złapał je w ostatniej chwili, i wydało mi się wtedy, że odchyliły się od twarzy wraz z częścią nosa, ale to było chyba złudzenie, wstrętne złudzenie, bo aż posiniał cały od kaszlu. Oblizał zeschłe pasemko warg. Złożył na kolanach rozlatane ręce.

– A więc… więc tysiące kas… tysiące oryginałów… wszędzie, wszędzie, na wszystkich piętrach - i za zamkami, za kombinacjami cyfrowymi, za ryglami. Same oryginały, same jedyne, imię ich milion, a każdy inny!

– Przepraszam - przerwałem mu - czy chce pan przez to powiedzieć, że zamiast jednego planu operacyjnego czy mobilizacyjnego - istnieje ich mnóstwo?

– Tak! Tak jest! Wybornie mnie pan pojął. Wybornie, drogi panie…

– No, dobrze… ale musi być przecież jakiś jeden prawdziwy, to znaczy ten, według którego, w razie, jeśli już do tego dojdzie, jeśli przyjdzie konieczność…

Nie dokończyłem, uderzony zmianą, jaka zaszła w jego twarzy. Patrzał na mnie, jakbym w okamgnieniu przedzierzgnął się w jakiegoś potwora.

– Tak pan… sądzi? - wychrypiał. Mrugał powiekami, dygocącymi jak zeschłe motyle w ramkach złotych okularów.

– Mniejsza o to - powiedziałem powoli. - Powiedzmy, że jest tak, jak pan mówi. Dobrze… tylko… co mnie to obchodzi?! I - za pozwoleniem - jaki to ma związek z moją Misją?

– Z jaką Misją?

Jego uśmiech, pokorny i trwożny, był pełen słodyczy.

– Z Misją Specjalną, którą powierzył mi… ależ mówiłem to panu na samym początku, nie?… którą powierzył mi głównodowodzący, komenderał Kashenblade…

7
{"b":"100265","o":1}