Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pragnie się pan… wyspowiadać? - melodyjnym, łagodnym głosem zagadnął mnie ten człowiek. Miał siwe skronie, wysoko podgoloną czuprynę, napiętą, nieruchliwą twarz ascety, w ustach - złoty ząb, którego błyśniecie przypomniało mi staruszka.

– Nie, nic podobnego - powiedziałem szybko i, tknięty niespodzianą myślą, wypaliłem:

– Potrzebna jest mi tylko pewna… informacja. Spowiednik skinął głową.

– Proszę.

Ruszył pierwszy. Za ołtarzem, powleczone różem od rubinowej lampki jakiegoś obrazu, widniały niskie drzwi.

Korytarz za nimi był prawie ciemny. Odwrócone twarzami do ścian, zakryte płachtami bądź odsłonięte, stały po obu stronach figury świętych. Uderzyła mnie jasność pokoju, do któregośmy weszli. Ścianę na wprost drzwi zajmowała ogromna kasa pancerna. Na oksydowanej stali czerniał wielki, emalią inkrustowany krzyż. Ksiądz wskazał mi fotel, a sam przeszedł na drugą stronę zarzuconego papierami i starymi księgami stołu. Choć w mundurze, nie przestał wyglądać jak ksiądz, z białymi, wymownymi rękami o ścięgnach pianisty, martwa siatka błękitnych żyłek znaczyła mu skronie, skóra zdawała się przylegać tam wprost do sucho sklepionej kości, wszystko było w nim bezruchem i spokojem.

– Słucham pana…

– Ksiądz zna szefa Wydziału Instrukcyjnego? - spytałem. Uniósł nieznacznie brwi.

– Majora Ermsa? Znam. Znam.

– I numer jego pokoju?

Ksiądz stropił się. Dotknął guzików munduru, jakby to była sutanna.

– Czy zaszła… - zaczął, ale przerwałem mu:

– Więc jaki to jest numer według księdza?

– Dziewięć tysięcy sto dwadzieścia dziewięć… ale nie rozumiem, dlaczego ja…

– Dziewięć tysięcy sto dwadzieścia dziewięć - powtórzyłem powoli. Byłem pewien, że nie zapomnę tego numeru.

Ksiądz patrzał na mnie z rosnącym zdziwieniem.

– Pan, przepraszam… brat Perswazy dał mi do zrozumienia…

– Brat Perswazy?… Ten zakonnik, który zechciał przyprowadzić księdza? Co ksiądz o nim sądzi?

– Nie pojmuję doprawdy… - rzekł ksiądz. Wciąż stał za biurkiem. - Brat Perswazy jest kierownikiem komórki zakonnego rękodzieła.

– To pożyteczne - zauważyłem - a cóż ta komórka wyrabia, można wiedzieć?

– W zasadzie przybory i szaty liturgiczne, dewocjonalia…

– Nic więcej?

– To znaczy, na specjalne zamówienie, na przykład dla Wydziału EsDe, sporządzono ostatnio, jak obiło mi się o uszy, partię podsłuchowych grzałek do herbaty, a Sekcja Gerontofilna wytwarza przyodziewek i różne drobiazgi dla cierpiących starców: mitenki z pulsografami.

– Z pulsografami?

– Tak, dla rejestrowania tajnych podnieceń… poduszeczki magnetofonowe z myślą o mówiących przez sen i tak dalej. Ale co to… czy… czy brat Perswazy mówił panu o mnie?

– Mówił mi o różnych… Urwałem.

– Pracownikach naszego Wydziału?

– Rozmawialiśmy…

– Przepraszam pana…

Ksiądz zerwał się z fotela, podbiegł do kasy i trzema wprawnymi ruchami rąk nastawił cyfrowe tarcze. Stalowe odrzwia uchyliły się ze szczękiem, ukazując stosy różnobarwnych, opieczętowanych teczek. Ksiądz przerzucił je gorączkowo, chwycił jedną i ukazał swą bladą twarz z lśniącymi na czole i pod nosem, drobnymi jak ostrza szpilek kropelkami potu.

– Proszę rozgościć się, wrócę za moment!

– Nie! - krzyknąłem, zrywając się z miejsca. - Proszę dać mi tę teczkę!!

Działałem w jakimś natchnieniu.

Przycisnął ją oburącz do piersi. Podszedłem do niego, wpiłem się wzrokiem w jego oczy, ująłem kartonowy brzeg. Nie chciał puścić.

– Dziewiętnaście… - powiedziałem powoli. Kropla potu, jak łza, ściekła mu po policzku. Teczka przeszła naraz sama w moje ręce. Otwarłem ją. Była pusta.

– Obowiązek… działałem… rozkaz z góry - bełkotał ksiądz.

– Szesnaście… - powiedziałem.

– Litości! Nie! Nie!!!

– Proszę usiąść. Ksiądz nie wyjdzie z tego pokoju, dopóki nie otrzyma telefonicznej wiadomości. Ksiądz rozumie?

– Tak jest! Tak jest!

– I do nikogo ksiądz nie będzie dzwonił!

– Nie! Przysięgam!

– Dobrze.

Wyszedłem, zamykając drzwi, przez korytarz, pustą pociemniałą kaplicę, krętymi schodkami w dół - na zewnątrz nie było już wartownika. Chcąc przywołać windę, zauważyłem, że trzymam w ręku odebraną księdzu żółtą teczkę.

Pokój 9129 znajdował się na ósmym piętrze. Wszedłem bez pukania.

Jedna sekretarka robiła na drutach, druga jadła chleb z szynką i mieszała herbatę. Poszukałem oczami następnych drzwi, do gabinetu szefa - ale nie było żadnych. To mnie zaszokowało.

– Do majora Ermsa, w Misji Specjalnej - powiedziałem. Sekretarki jak gdyby nie usłyszały. Robiąca na drutach liczyła półgłosem oczka.

– Może to jakieś hasło? - przemknęło mi. Jeszcze raz obrzuciłem spojrzeniem niewielki pokój. Pod ścianami stały wąskie półki pełne segregatorów. Nad jedną, dziwnie wysoko, wisiał pomalowany w kwiatki mikrofon. Odezwać się jeszcze raz znaczyłoby przyjąć porażkę. Położyłem moją żółtą teczkę na biurku dziewczyny, która jadła. Spojrzała na nią. Żuła. Nad zębami różowiły się blade dziąsła. Małym palcem odsuwała serwetkę, w którą owinięty był chleb, regulując z wolna jego wysuwanie się spomiędzy papierowych brzegów. Podszedłem do półki z segregatorami i w luce pomiędzy nimi zauważyłem coś białego - płaszczyznę drzwi. Były zastawione półką. Bez namysłu chwyciłem półkę i począłem ją odsuwać. Rząd segregatorów nad moją głową zachwiał się niebezpiecznie.

– Szesnaście… siedemnaście… dziewiętnaście… - liczyła przeraźliwym szeptem druga sekretarka. Jej głos narastał. Półka zahaczyła o coś. Drzwi były odsłonięte do połowy. Otwierały się na zewnątrz. Nacisnąłem klamkę i przepchałem korpus bokiem pomiędzy framugą i ścianą półki.

IV

– W końcu raczył się pan zjawić! - powitał mnie młodzieńczy głos. Zza mahoniowego biurka podniósł się oficer z konopiastą czupryną, w samej koszuli. W pokoju było bardzo gorąco. Wyciągnął z szuflady małą szczoteczkę.

– Powalał się pan ścianą…

Czyszcząc rękaw mego ubrania, mówił jednocześnie:

– Spodziewałem się pana od wczoraj. Mam nadzieję, że spędził pan możliwie noc? Robota nie pozwalała mi dziś wyjść, ale byłem temu nawet rad, bo w ten sposób miałem pewność, że się nie miniemy - zaraz, tu jeszcze trochę wapna - ale, ale, tak już zaawansowałem się w pańskiej sprawie, że traktuję pana jak starego znajomego, a przecież właściwie jeszcześmy się nie widzieli. Jestem Erms, pan wie zresztą…

– Tak, wiem - powiedziałem - dziękuję, niech się pan nie trudzi, majorze, to głupstwo. Pan ma dla mnie instrukcję?

– Jasne, a po cóż bym tu był? Herbaty?

– Napiję się, owszem.

Podsunął mi szklankę, schował szczotkę do szuflady i usiadł. Uśmiechał się wciąż; miał ujmujący wygląd płowowłosego chłopaka, choć przyjrzawszy mu się z bliska odkryłem wokół jego roześmianych, niebieskich oczu zmarszczki - ale były to zmarszczki śmiechu. Zęby miał jak młody pies.

– No, do dzieła, mój drogi, do dzieła, instrukcja, gdzież ja ją mam - tę instrukcję…

– Niech pan tylko nie mówi, że musi po nią wyjść - zauważyłem z bladym uśmiechem. Wybuchnął wesołością tak hałaśliwą, że aż oczy zaszły mu łzami. Poprawiał rozwiązany krawat, wołając:

– Kawalarz z pana! Nie potrzebuję nigdzie wychodzić, mam ją tu - pokazał ręką w bok. Z bladobłękitnej ściany wysuwała się obudowa małego sejfu. Podszedł do niego, zakręcił cyfrową tarczą, aż zafurczało, wydobył z wnętrza gruby plik papierów przewiązanych sznurkiem, rzucił go na biurko i położywszy na nich mocne, duże dłonie rzekł:

– Dał panu nasz stary orzeszek, że szkoda mówić. Napoci się pan - to pierwszyzna dla pana, co?

– W zasadzie tak - rzekłem i, że jego oczy tchnęły taką poczciwością, dodałem: - Gdybym dłużej tu był, zostałbym chyba pierwszorzędnym fachowcem, nie ruszając w żadne misje. U was nasiąka się mimo woli tym, tym… - zabrakło mi słowa.

– Tym kolorytem! - palnął i znowu się roześmiał. I ja się śmiałem. Było mi lekko i dobrze. Nie musiałem się nawet przezwyciężyć, aby zamieszać herbatę. Aż dziwiłem się na myśl, z czym mi się to do niedawna kojarzyło.

12
{"b":"100265","o":1}