Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A byłbyś poszedł?

– Chyba nie.

– To nie idź. Udaj się raczej na spoczynek, musisz nabrać sił… Jutro po obiedzie, między dwiema kariatydami podtrzymującymi sklepienie na siódmym piętrze, opodal windy, będzie cię oczekiwał Drugi…

– Drugi?

– To znaczy ja. Dwaj. Tak będziemy siebie nazywać.

– Ja mam być Pierwszym?

– Tak. Odejdę teraz. Byłoby podejrzane, gdybyśmy nazbyt długo przebywali razem.

– Czekaj! Co mam mówić, gdyby indagowano mię przed jutrzejszym spotkaniem?

– Co uważasz.

– Mogę cię wydać?

– Oczywiście. Przecież o spisku będą wiedzieć, ale jako o pozornym tylko. Byłeś w sobie nie…

Urwał.

– A ty?

– Ja też. Dość. Przetnijmy ten błędny krąg. Pomyśl: ocalimy się wspólnie, odkupimy się, nawet jeśli zginiemy. Zegnaj.

Nie odezwałem się już. Wyszedł szybkim krokiem i powietrze, poruszone jego oddalaniem się, przez jakąś chwilę muskało jeszcze moją twarz.

– Idzie teraz, aby mnie zdradzić - pozornie. Ale skąd mogę wiedzieć, czy tylko pozornie? - pomyślałem, lecz ta myśl pozostawiła mnie zupełnie obojętnym. Wstałem. Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem, bo nikogo nie było. Zakaszlałem, umyślnie głośno, aby siebie usłyszeć. Pokój był bez echa. Zajrzałem do drugiego, uchylając drzwi. Był pusty, tylko na stole kręciły się powoli, zegarowym ruchem, okrągłe bębny magnetofonu. Zdjąłem je, porwałem taśmę na drobne strzępy, wypchałem nimi kieszenie i poszedłem do łazienki.

XIII

Zbudziło mnie wycie rur wodociągowych. Otworzywszy oczy, po raz pierwszy zobaczyłem, że sufit łazienki pokrywa stiukowa płaskorzeźba, biała, czysta, przedstawiająca scenę z życia w raju. Adam i Ewa podglądali się zza drzewa, wąż czaił się na gałęzi, z głową tuż za jej krągłym pośladkiem, anioł za chmurką pisał długi jakiś donos - prawie dokładnie tak, jak mi opowiadał Barran. Barran! Usiadłem na podłodze, od razu trzeźwy. Przed zaśnięciem zwlokłem z siebie wszystko, a ręcznik, który sobie podścieliłem, nie powstrzymał chłodu porcelanowych kafli. Byłem skostniały, sztywny, jakby mi się już na stężenie pośmiertne zbierało. Dopiero w wannie, pod strumieniami gorącej wody, odżyłem. Wychodząc z niej, podszedłem do lustra. Nie zdziwiłaby mnie w nim starcza twarz - bo dzień poprzedni wydawał mi się jakąś otchłanią czasu, która wyczerpała wszystkie moje siły, jakbym przeżył już całe życie i pozostała mi tylko głupia, natrętnie powtarzana przy myciu piosenka, którą usłyszałem z ust profesora:

„Ach! Gmach! Racją Gmachu - Antygmach, Antygmachu - Gmach! Ach!”

Nie wiedząc o tym dobrze, nuciłem ją jeszcze i teraz, o czym przekonały mnie poruszenia własnych ust w lustrze. Nie, wcale się nie postarzałem, a mój stan był zapewne kociokwikiem; tylko pijany mogłem przystać na propozycję księdza Orfiniego. Spisek - mój Boże! On i ja - dwaj spiskowcy albo, po prostu, Dwaj!!

Wolałem już śpiewać, na wszelki wypadek półgłosem, choć łazienka była pusta, a i z zewnątrz nie dobiegał żaden odgłos. Przywykłem już do spożywania posiłków rzadko, w najdziwniejszych porach - po wczorajszej libacji nie miałem zresztą najmniejszego apetytu - wypłukałem więc tylko usta ciepłą wodą o smaku rozgrzanego metalu i wyszedłem.

Dopiero dochodząc do windy zorientowałem się - widać nie przyszedłem jeszcze do siebie po ostatnich przeżyciach - że nie mam pojęcia, dokąd się udać. Łaknąłem spokoju, pomyślałem więc, że najrozsądniej będzie przyłączyć się do jakiejś większej grupy ludzi. W ten sposób trafię na jakieś zebranie czy posiedzenie i będę mógł, nie rzucając się zbytnio w oczy, rozmyślać swobodnie, nie będąc więźniem łazienki - gdyż samotność w niej stawała mi się wstrętna.

Jak na złość, spotykałem tylko pojedynczych oficerów, którym nie mogłem towarzyszyć, nie wzbudzając tym zainteresowania. Przewędrowałem tak spory kawał piątego, potem szóstego piętra, na koniec pojechałem na ósme, gdzie, jeśli nie myliła mnie pamięć, szereg drzwi urywał się z jednej strony głównego korytarza, wskazując na istnienie za ową ślepą ścianą jakiejś wielkiej sali. Tu jednak było dziś zupełnie pusto. Pokręciłem się przed domniemaną salą, a gdy przez dobrych dziesięć minut nikt się nie pokazał, zniecierpliwiony wszedłem do środka.

Ujrzałem się jakby w odnodze wielkiego muzeum. W półmroku, nad woskowaną posadzką, stały rzędem długie, oszklone witryny, buchające światłem. Uliczka, jaką tworzyły, zakręcała, lecz plamy blasku na ciemnych ścianach świadczyły, że biegnie dalej. Za szybami leżały dłonie, same dłonie, ucięte u przegubów, na przezroczystych półkach, najczęściej po dwie, naturalnej wielkości i barwy, może zbyt naturalnej, bo udana była nie tylko matowość skóry i połysk paznokci, ale i włoski na grzbietach. Zastygłe w niewyobrażalnej wielkości póz, stanowiły jakby znieruchomiałe raz na zawsze role odgrywającego się za szkłem martwego teatru. Postanowiłem obejść najpierw całą kolekcję, aby wrócić potem do eksponatów szczególnie udanych. Czasu miałem dość. Mijałem złożenia modlitewne i szulerskie, pięści zbielałe od gniewu, zdesperowane i triumfujące, wyzwania, kategoryczne odmowy, spływające ze starczych palców błogosławieństwa, żebraninę, bezwstydne propozycje, złodziejstwo - tu rozkwitała za szybą smukłym stuleniem ufna, prawie że uśmiechnięta naiwność, obok ziała utrata, tam połączyło kiście matczyne zatroskanie - ciemna uliczka rozjarzonych pudeł wiła się, szedłem nią i szedłem, przystając, by posmakować jakąś bukoliczną, gestem odegraną scenę, a znalazłszy ją zbyt słodką, ruszałem dalej; budził się we mnie koneser; już jednym rzutem oka chwytałem przedstawiony wyraz, osądzałem za przesadę lub niedowład ekspresji i oddalałem się - przystawałem zresztą coraz rzadziej, nieco znużony i znudzony - szukałem trudnych, enigmatycznych - jakoż zauważyłem, że twórcom ekspozycji musiała przyświecać podobna myśl, bo w następnych sekcjach krętego korytarza spotykałem gesty coraz bardziej oszczędne, coraz drobniejsze, mało - znaczenia jęły się rozdwajać…

Nie było tu już prostackich pogróżek, kułaków, natarczywości - z ckliwego rozpowicia palców wiało podstępem, różowe ogarnięcie jakby nie istniejącego płomienia świecy ukazywało wchodzący w nie od środka, skrytym przykurczeni, najmniejszy palec - wskazywał na coś? - z na nowo zbudzonym zainteresowaniem, jak wytrawny kiper, kosztowałem jakąś braterską niby solenność, od której w bok odskoczył, nie wiedzieć po co, serdeczny palec, zagięty jakby na kogoś za moimi plecami - w głaskanym, dotykanym, chwytanym powietrzu czaiło się szalbierstwo, jakiś jeden szczegół wywracał zamknięty w szklanej szafce gest na nice, las palców kleił się przedłużeniami do szyb, w cieniu purytańsko złączonych grzbietów dawały sobie porozumiewawcze znaki, spoza szkła, od ściany do ściany… Tu figlował tłusty kciuk, tam wszystko kulgało się dziecinadą i naraz, z nie wiedzącego o niczym rozbawienia, kostką, koniuszkiem paznokcia, poduszeczką, kłykciem podawały sobie z ręki do ręki - wskazywały - wytykały - mnie!!

Szedłem coraz szybciej, biegłem prawie - chmary rąk unosiły się wysoko, nisko, pokotem na taflach szkła, z wrażonymi w powietrze palcami, pokurczone, białe jak trupki, mrowiło mi od nich w oczach. Gdzież to? - myślałem. - Jakże to? Czego tyle rąk? Po co to? Na co to tak? Przecież to sensu nie ma! To bałamuctwo! Pokraczne jakieś muzeum! Biorę wszystko do siebie! Wyjść stąd! Wyjść…

Naraz z ciemności wynurzył się pędzący wprost na mnie człowiek z łopocącymi łatami świateł i cieni na czole, na twarzy, z gębą otwartą jak do histerycznego krzyku, bez oczu, w ostatniej chwili zdołałem się zatrzymać, uderzając rękami o zimną, gładką, pionową taflę lustra.

Stałem przed nim - aż tyłu mroczna, akwariami pokawałkowana głąb czekała, głucha, doskonale martwa, zastygła tysiącem rozczapierzeń, przykurczów, gestów sprośnych, ohydnych - to były woskowe i przekrwione, żylaste ręce szaleństwa. Przycisnąłem czoło do lodowatej tafli, żeby ich nie widzieć.

43
{"b":"100265","o":1}