Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Bardzo ładnie przedstawiały się frędzlisto zazębione z sobą, schodzące się dokładnie ciemieniowe kości sklepienia. Podstawa znów, odwrócona, przypominała nieco krajobraz księżycowy mnóstwem większych i mniejszych kościstych gruzłów i wyrw, pagórków, iglic, z obwałowaną, wielką jak krater, dziurą pośrodku - miejscem przytwierdzenia do kręgosłupa. - Ciekawe, gdzie jej kręgosłup - pomyślałem i usiadłem przed nią z rozpostartymi szeroko na stole łokciami. Siostry wciąż jeszcze nie było.

Myślałem o tym i owym - o pewnym człowieku, który, jak słyszałem, zachorował na szkielet, na swój własny szkielet, to znaczy bał się go okropnie, nie mówił o nim i starał się nawet nie dotykać siebie, żeby nie wyczuć czekającej wyswobodzenia twardości pod miękką powłoką - i o tym, że kościec to dla nas symbol śmierci, plakatowe ostrzeżenie i nic więcej; dawniej, przed wiekami, w albumach anatomicznych szkielety nie stały w nienaturalnie wymuszonej pozycji na baczność, lecz pokazywano je w pozach pełnych życia: jedne pląsały, inne, ze skrzyżowanymi lekko piszczelami, wspierając się na kościanej garści, dotykały szpicem łokcia sarkofagu i kierowały pilne bądź smętne spojrzenia oczodołów w obserwatora, a pamiętałem nawet pewną drzeworycinę z dwoma wdzięczącymi się - jeden był wyraźnie wstydliwy!

Ale ta czaszka była zupełnie współczesna - aż promieniowała czystością, doskonale higieniczna, wymyta, bardzo smukłe były balustradki kości policzkowych, tworzące rodzaj malutkiego balkonika pod każdym oczodołem, ziejąca dziura zamiast nosa deprymowała odrobinę, ale tylko jako pewien defekt, nie zretuszowane kalectwo, za to uśmiech - w nim nie czuło się wcale braku warg, żadnego braku w ogóle, zmuszał do zastanowienia. Podniosłem ją, pohuśtałem w ręce, kość miała solidny ciężar, popukałem w nią zgiętym palcem i naraz, szybko, mrużąc powieki, przyłożyłem do nosa. W pierwszej chwili poczułem tylko kurz, niewinny, łaskoczący, ale przemknął w nim kreto jakiś śladzik, coś tam było, więc bliżej, gdy nozdrza moje dotknęły zimnej powierzchni, wciągnąłem gwałtownie powietrze - tak! tak! cuch, cuszek raczej, jeszcze raz i, o, zdrado!!!

Zionęło zgnilizną, wydającą nieprawe pochodzenie. Węszyłem, jak pijany, mord, który krył się za smukłą bladożółtawą elegancją, krwawą dziurę, z której została wyłupiona, powąchałem jeszcze raz: połysk, schludność, biel - wszystko było oszustwem. Co za wstręt! Jeszcze raz powąchałem, chciwie, ze strachem, rzuciłem ją na stół i zacząłem gwałtownie wycierać wargi, nos, palce rąbkiem kąpielowego płaszcza, a już ciągnęło mnie do niej na powrót, och, jak ciągnęło…

Weszła siostra, bez pukania, ze złożonym starannie w kostkę, wyprasowanym, jak nowym, ubraniem, koszulą, położyła wszystko na stoliku, obok czaszki. Podziękowałem jej. Skinęła sztywno głową i wyszła.

XI

Ubierałem się w łazience, przy półotwartych drzwiach, i mogłem przez krótki, pusty korytarzyk - bo i drzwi pokoju były uchylone - w każdej chwili dojrzeć czaszkę. - Piękności moja! - myślałem. Godzinami mógłbym się w nią wpatrywać, taki to był błogi wstręt, podniecający i ohydny po tym, co odkryłem. Aż mię jakaś strachliwość oblatywała, nie przed czaszką, naturalnie, przed sobą, bo i czego się w niej wreszcie doszukiwałem? Ot, wygotowana solidnie kość - kocha. Co mi ją tak uprzyjemniało, żebym patrzał i nawet znowu wąchał, ze wstrętem coraz większym, nie mogąc się oderwać? Zguba tego człowieka, z którego ją wyjęto? Nie miał przecież nic wspólnego z tą swoją pośmiertną bibelotowością przycisku do papierów, a zresztą w ogóle mnie nie obchodził. Sprawa niejasna, w każdym razie lepiej już rozumiałem, dlaczego dawniej, bardzo dawno temu, pito wino w kalotach. Smaku dodawały. Rozmyślałbym jeszcze tak długo, lecz poprzez korytarzyk usłyszałem skrzypnięcie drugich, na główny korytarz wiodących drzwi lekarskiego gabinetu. Przymknąłem te od łazienki, zapiąłem szybko ostatni guzik, sprawdziłem w lustrze twarz i powoli, z wahaniem, wyjrzałem.

W pokoju znajdowali się dwaj ludzie w kolorowych pidżamach. Jeden, o włosach niejednostajnie rudych, jakby farbowanych i miejscami wypełzłych, stojąc do mnie tyłem, odczytywał z przekrzywioną głową tytuły na grzbietach książek; drugi, krępy, z opuchłymi powiekami koloru mocnej herbaty, siedział przy stoliku z czaszką i mówił:

– Zostaw. Daj pokój. Znasz już na pamięć. Wszedłem do gabinetu. Siedzący spojrzał na mnie przelotnie. Szyję miał białą i obwisłą, wbrew smagłej zużytej twarzy.

– Zagra pan? - spytał, wyciągając z kieszeni buraczkowej pidżamy malutki kubek, z którego, po odkręceniu, wysypały się na stół kostki.

– Nie wiem, o co - zawahałem się.

– No, jak zawsze, o gwiazdy… Kto wygrywa, ten nazywa, zgoda?

Mieszał już kości, grzechocząc.

Nic nie powiedziałem. Wyrzucił je i zliczył punkty: jedenaście.

– Teraz wy, kolego.

Podał mi kubek. Potrząsnąłem nim i rzuciłem kości - wypadły dwie dwójki i czwórka.

– Moja! - powiedział z zadowoleniem. - No to… niech będzie Mallinflor! Taka dobra, jak każda inna!

Tym razem wyrzucił trzynastkę.

– Hę, jednego oczka mi zabrakło - powiedział z krzywym uśmiechem. Cisnąłem kości, nie mieszając. Dwie piątki i szóstka.

– Fiu… fiu - powiedział. - Słuchamy…

– Nie wiem - mruknąłem.

– No, śmiało!

– Admiradiera…

– Wysoko mierzycie! Dobra, teraz ja…

Wyrzucił siedem. Przyszła moja kolej. Wypadły mi dwie piątki, trzecia kostka stoczyła się ze stołu i poleciała aż do stóp tego, który, wciąż odwrócony, oglądał bibliotekę.

– Co tam, krematorze? - spytał, nie ruszając się z miejsca, mój partner.

– Szóstka - - rzucił ów, ledwo zerknąwszy na podłogę.

– Szczęściarz! - ukazał źle utrzymane zęby siedzący. - No? Niech pan korzysta!

– Gwiazda - zacząłem.

– Ależ nie! SzesnastkaH Cały układ!

– Układ? Układ - Staruszka Złotookiego - powiedziało mi się.

Wydało mi się, że spojrzał na mnie szczególnie, z latającą jak motyl powieką; tymczasem podszedł do nas tamten ze słowami;

– Chowajcie to, doktor idzie, nie ma sensu grać.

Wymowę miał z lekka zająkliwą, w twarzy starej wiewiórki, z wystającymi siekaczami, z rudym, jak pędzelek, wąsikiem, bezbarwne oczy w cięciach głębokich zmarszczek.

– Nie znamy się. Pozwoli pan? - podał mi rękę. - Sempriaą, starszy kremator. Sempriaą przez „ku”, panie…

Odmruknąłem swoje nazwisko; siedzący spytał:

– I gdzież ten twój doktor? Potrząsał wciąż kościanym kubkiem.

– Zaraz przyjdzie. Pan na ambulatoryjnym leczeniu?

– Tak - powiedziałem.

– My też. Prosto z pracy tu, żeby czasu nie tracić. Pewna wygoda w tym jest, nie zaprzeczy się. Ma pan przy sobie lusterko?

– Przestań - wtrącił siedzący, ale Sempriaą nie zważał na niego.

– Zdaje się, że powinienem gdzieś mieć - obmacałem kieszenie i podałem mu małe, kwadratowe lusterko z polerowanego niklu, odrobinę już porysowane i ściemniałe od noszenia. Obejrzał się w nim uważnie, wyszczerzył z bliska spróchniałe zęby, grymas za grymasem wycinał, jakby starał się wychwycić to, co ma w twarzy najobrzydliwszego.

– Hem… hem - powiedział z satysfakcją - trups. Dawno się już tak nie postarzałem! Fizys, że daj ją katu!

– Pan zadowolony z tego? - rzuciłem pytanie.

– Myślę! Zobaczyć go nie zobaczę, to przynajmniej…

– Kogo pan nie zobaczy?

– Prawda, że pan nie wie. Brata. Brata mam bliźniaka, na Misji jest, za lata go nie zobaczę, a zaskórzył mi, jak mógł, to przynajmniej w lusterku lubię jego biedę pooglądać. Ząb czasu, panie…

– Przestań - powtórzył gruby z wyraźniej szyna już odcieniem niezadowolenia.

Przypatrzyłem im się. Sempriaą, choć drobny, z zapadłą piersią, miał z tamtym coś wspólnego - byli do siebie podobni jak dwa różne, ale jednakowo zniszczone ubrania, wyglądali na postarzałych przy biurku urzędników: co w jednym zeschło się i pomarszczyło, w drugim obwisło, pofałdowane i zmięte. Sempriaą starał się widocznie zadawać szyku: to odstawionym małym palcem z długim paznokciem musnął rudego wąsa, to odruchowo chciał poprawić kołnierzyk, ale ręka ześliznęła mu się po zabrużdżonej, gołej szyi - bo był w pidżamie trawiastozielonej, szytej srebrną nitką.

34
{"b":"100265","o":1}