Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z klęczek obserwowałem, co dzieje się na zewnątrz. Migały mi wykroje pięter, głuchy mur, podłoga, czyjeś nogi, sufit, potem znowu goły, ceglany szyb, znowu podłoga… i po raz drugi mignął mi śledczy w sztuczkowej marynarce, tak cierpliwie czekał na windę, z wykrzywionym kątem ust - scena ta skryła się, zapadając w głąb murów, jakby zapuszczono na nią kamienną kurtynę… Płynąłem dalej.

Zataiłem dech. Zbliżało się ósme piętro. Jakoż zobaczyłem po kawałeczku, bo tak z bliska, księdza. On też czekał. Więc znowu na dół - i znowu obok śledczego, niewidzialny, przytajony, łowiłem ich po trosze okiem, jakbym próbki brał…

Każdy z nich, z osobna, stał od niechcenia, nieważnie przestępując z nogi na nogę, skromnie roztargniony, każdy piastował nijaki, letni wyraz twarzy, ale ja, krojąc moimi przejazdami w górę i w dół Gmach krótkimi spięciami kondygnacji, przeskakując od jednej twarzy do drugiej, bladłem, bo dodawały się: kąt ust śledczego z wargą opuszczoną księdza, w sumie był to już uśmiech, porozdzielany na piętra, od którego zadrżałem, bo to nie żaden z nich pojedynczo się uśmiechał, ale oni razem, sumą, jak gdyby sam Gmach; i gdy winda zjechała na parter, wybiegłem z niej, pozostawiając pustą, z otwartymi drzwiami, pełną tylko nieustępliwego brzęczenia, bo wzywano ją, teraz już bezustannie, chyba ze wszystkich naraz pięter. Ale ja byłem już daleko.

Ksiądz zdradził zatem. Moje oczekiwania spełniły się. Przetrawiałem jeszcze ten wniosek, fermatę niesławnie poczętego spisku, gdy do mej świadomości doszło, że jestem na parterze.

Gdzieś - w pobliżu - mieściła się, legendą owiana, wielka Brama - wyjście z Gmachu.

Wciąż szedłem, ale inaczej - zmiana była nagła. Znajdowałem się nie na korytarzu, raczej w bardzo wysokiej i przestronnej hali, podpartej kolumnami. Z dala dobiegło kamienne echo kroków. Oddalały się. Poza tym było pusto. Wolałbym więcej ludzi, ruch, tłum, z którym mógłbym się zmieszać. Bo zamierzałem wyjść. To była ostatnia możliwość. Dlaczego dotąd nie pomyślałem o ucieczce, o próbie pozbycia się wszystkiego wraz z Misją, instrukcją, raczej jej pozorem, z fałszywym spiskiem, który spalił na panewce? Trudno by mi było tłumaczyć się samym tylko strachem; oczywiście bałem się, że straże nie przepuszczą mnie, że zażądają przepustki, ale mogłem był przynajmniej zamyśliwać ucieczkę, tymczasem wcale nie brałem jej pod uwagę. Dlaczego? Że nie miałem dokąd iść, do czego wracać? Że Gmach mógł dosięgnąć mnie wszędzie? A może, mimo wszystko, na przekór zdrowemu rozsądkowi i gehennie, jaką przeszedłem, nie zatraciłem doszczętnie wiary w tę nieszczęsną, po trzykroć przeklętą Misję, i tliła we mnie jako samoobrona i ostatnie oparcie?

Widziałem już z daleka Bramę. Była uchylona. Nikt jej - o, zgrozo! - nie pilnował. Plafon, wsparty potężnymi słupami, przykrywał wielką jak nawa kościelna sień, głuchą, pustą, pozbawioną nawet echa - naraz dostrzegłem go.

Był to drugi żołnierz, jakiego napotkałem. I, jak tamten, który sprawował straż przed czyjąś śmiercią, stał niemy, wyprężony, nienaturalnie zastygły w rozkroku, z biało urękawiczonymi dłońmi na pistolecie, martwotą postawy zaprzeczając własnemu istnieniu, jakby mówiąc, że nie jest sobą, bo postawił go na tym miejscu Gmach.

Stał między kolumnami, jakieś dwadzieścia kroków ode mnie. Brama, z pionową, pełną białego światła szparą, trwała uchylona - gdybym puścił się biegiem, dopadłbym jej, zanim zdążyłby strzelić. - A jeśli nawet - pomyślałem - niech strzela; dość półśrodków, podszytej strachem rezygnacji, nadziei, która jest samooszukaństwem, tyle razy już zeszmaciłem się i odszmaciłem! Dość tego! Dość!! Dość!!

Zrównałem się z wartownikiem. Patrzał przeze mnie w przestrzeń, o nic nie pytając, jakby mnie nie widział - jakby mnie w ogóle nie było! Szparo! Szparo, pełna białego światła!!

Sześć długich, kamiennych stopni wiodło w dół, ku Bramie. Zatrzymałem się na przedostatnim.

Tamten, z łazienki, czekał na mnie. Powiedziałem mu, że przyjdę. Tak - ale był szpiclem, prowokatorem, Judaszem, jak wszyscy, i nawet się z tym specjalnie nie krył. Cóż to jest - zawieść prowokatora? Zdradzić zdrajcę?

Powiedział mi wszakże o doktorku, podstawce i białej - a więc wiedział. Wiedział zatem i to, że ucieknę, że nie wrócę do niego - jak więc mógł żądać mego powrotu, domagać się jego obietnicy? Czy, mimo wszystko, liczył nań naprawdę? Na czym opierał to przekonanie?

Pójdę - pomyślałem. - To będzie ostatni krok. W ten sposób ucieczka, którą podejmę później, zostanie czymś więcej niż ucieczką - będzie wyzwaniem rzuconym całemu Gmachowi, bo mogłem działać skrycie, kłamstwem i podstępem jak on, a będę się zachowywał, jak gdyby oblewał mnie blask miłosierdzia, dobroci i wszechludzkiej łaski.

Zawróciłem obok nieruchomego strażnika i po stopniach, a potem korytarzami, wróciłem do windy. Znalazłem wolną. Malutki pokoik zamknął mnie w czerwonej poświacie pluszów, rozległa się, za przyciśnięciem guzika, odległa, ledwo słyszalna pieśń motorów elektrycznych, zaszczekały kontakty mijanych pięter, popłynąłem w Gmach, ceglanymi i wapiennymi przekrojami niewzruszonych jego murów.

I korytarz, znany, biały, w odblaskach lśniących drzwi, wiódł mnie długą drogą, pośród pojedynczych oficerów z teczkami, bez teczek, szpakowatych, wątłych bądź barczystych - a jeden, ostatni, który minął mnie kilkanaście kroków od toalety, był jowialny, gruby i posapywał, bo papiery, których niósł całe naręcze, ciążyły mu…

Zamknąłem za sobą zewnętrzne drzwi. Przedsionek był pusty, ale trwał w nim powtarzający się metalicznie dźwięk, nadzwyczaj uporczywy i wyraźny, jak gdyby wyolbrzymiony ciszą. To woda tak kapała.

Nacisnąłem klamkę, westchnąłem, zająknąłem się i ucichłem. Leżał w wannie, pełnej wody, nagi, jak wieprz z poderżniętym gardłem. Zmoczone włosy stały się jedną lśniącą skorupą, na skroni białawą od siwizny - bo głowę miał odwróconą w bok, ku porcelanowym kaflom, i zanurzoną twarz, a zaciśnięta, przykurczona ręka trzymała jeszcze brzytwę. Krew uszła z okropnej rany w wodę i zmieszała się z nią, niezupełnie - w głąb szły jeszcze ciemniejsze skręty i smugi.

Zamknąłem drzwi na zasuwkę, żeby być z nim sam na sam, i zbliżyłem się do wanny, ale nawet wtedy nie zobaczyłem jego twarzy, tak odchylił ją w ostatniej chwili, jakby przestraszył się brzytwy, jakby nie chciał jej widzieć - albo jakby usiłował skryć się przede mną, kiedy go odnajdę.

Zrozumiałem, że musiał to zrobić. Cokolwiek by mówił, jakkolwiek by się zaklinał - nie uwierzyłbym mu. Tylko tak mógł mi ukazać, że niczego ode mnie nie chce ani się nie domaga, że niczym mi nie groził i nie kłamał - tylko ustając, dowodził, że tak jest, i to było wszystko, co mógł dla mnie zrobić.

Rozejrzałem się po łazience. Ubranie leżało pod umywalką, starannie złożone w kostkę, z dala od wanny, jakby nie chciał, żeby je poplamiła krew. Gdyby zostawił jakiś znak, cokolwiek napisanego, posłanie jakieś, ostatnią wolę, przestrogę, nakaz - znów miałbym się na baczności. Wiedział o tym i zostawił tylko to nagie ciało, jakby pragnął nagością swojej śmierci upewnić mnie, że nie ze wszystkim jestem otoczony zdradą - że jest przecież coś ostatecznego, nieodwołalnego, o takim znaczeniu, którego żadne zabiegi już nie odmienia.

Zabijając się w ten sposób - dla mnie - i siebie ocalił.

Pochyliłem się ostrożnie nad wanną. Dlaczego odwrócił się w ostatniej chwili? Grube krople zbierały się u wylotu kurka i uderzały w powierzchnię coraz czerwieńszej wody, rozchodząc się po niej kręgami - okropny, ogłuszający odgłos. Musiałem mieć pewność. Dźwignąłem go za zimny bark. Przechylił się cały, jakby był z drewna, i wynurzył twarz, ociekającą, jak łzami, wodą, która wypełniła oczy i drżała na zaroście policzków. Musiałem mieć pewność. Brzytwa? Nie mogłem wyjąć jej z lodowatej garści. Dlaczego tkwiła w niej tak mocno? Czy uścisk palców nie powinien był raczej rozluźnić się z ostatnim uderzeniem serca? Dlaczego nie puszczał jej, choć tak ją wyłamywałem?

46
{"b":"100265","o":1}