Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To… nietrudne - powiedziałem. - A kwadruplet znaczy - jeszcze go raz?

– Tak! Ty bystry… chcesz, to cię zaraz zagenturuję?

– Pan?

– Tak…

– Pan… profesor?

– Więc co z tego, że profesor? Prowadzę agenturanturę.

– W tę - czy we w tę?

– A co ci to?

– No… zawsze… jakoś…

– Ej, ty, ty… pilnujesz się… awans by tobie… myślałby kto: ciamcialamcia, a on czujniak! Ti! ti! - tkał mię z ojcowską pieszczotliwością palcem w bok. Ogromnie się jakoś zestarzał, może od bezsenności, czy co.

– Łaskotek nawet nie masz? - ciągnął, mrużąc porozumiewawczo oko. - A, to z ciebie chwat! Co to jest Galaktopleksja, nie wiesz?

– A co? Zgadula?

– Tak. Nie wiesz? To koniec świata, ha ha… Czyżby urzędnicy pod wpływem alkoholu brali w nich górę nad profesorami? - przemknęło mi przez obmierzle bolącą głowę. Barran wpierał we mnie zimne, pałające oczy.

Ktoś spod stołu podrapał mnie w nogę. Spod obrusa rudą szczotką wynurzyła się głowa krematora, który lazł mi niezdarnie, lecz stanowczo na kolana, powtarzając:

– Jak to miło, kiedy starzy przyjaciele biorą się na spytki! Jakbyś płatek róży lizał, co? Z mańki… tego… zażyć…

Usiłowałem się od niego uwolnić. Przywarł do mnie, objął za szyję, szepcząc:

– Przyjacielu, pilnuj się. Bracie rodzony. Ja ci wszystko, co chcesz… ja ci cały świat spalę… do okruszyny ostatniej… powiedz tylko słowo, ja ci…

– Ale puść mnie… panie profesorze… pan kremator znowu się całuje - powtarzałem, szamocząc się z nim słabo. Wisiał na mnie jak wór, kłuł w policzki zarostem, ktoś go odciągał, szedł tyłem niczym rak, pokazując mi jeszcze z daleka trzymany w ręku deserowy talerzyk.

Talerzyk, co to jest talerzyk, o co chodzi w talerzyku? - myślałem gorączkowo. - O tym było już coś… gdzie? Wielki Boże! Serwis! Kto mówił „serwis”, co znaczy „serwis”?!

Zrobiło się wielkie zamieszanie. Wydawało mi się, że jest nas jak gdyby więcej, ale to tylko wszyscy zerwali się z miejsc. Pośrodku, na odsuniętym od stołu krześle, siedział gruby profesor z mokrą chustką na łysinie, podrzucany gwałtownymi czknięciami, które - w nastałej ciszy - łączyły się rytmem z miarowym chrapaniem nieprzytomnego oficera w kącie.

– Przestraszyć! Przeląc!!! - wołano.

Pociągnięty przez innych, wstałem. Otoczyliśmy kręgiem grubego profesora. Chwiałem się na miękkich nogach. Gruby patrzał na nas niepewnie, rękami prosił o pomoc, gdyż co się odezwać chciał, słowo ucinało mu w ustach przeraźliwe czknięcie. Z wywalonymi gałami, sinawy, drygał, aż krzesło pod nim skrzypiało.

– Daje do zrozumienia!! - syknął, wsłuchując się w czkawkę, kremator, unosząc w górę talerzyk. - Słyszycie?!

– Nie! Nnie!! - usiłował bronić się gruby, ale protesty zdławiło czknięcie potężniejsze od innych.

– Hę, bratku, sygnalizujesz?! - rzucił mu w twarz Barran. Ściskał kurczowo moją dłoń.

– Nieee!!

– Liczyć!! - wrzasnęli wszyscy. Przytłumionym chórem, mamrocąc, rachowaliśmy czknięcia:

– Jedenaście… dwanaście… trzynaście…

– Zdrajca! - syknął w pauzie kremator.

Gruby siniał w tonach coraz ciemniejszych. Pot wielkimi jak groch kroplami występował mu na łysinie, wyglądało to, jakby strach, od którego drżał cały, wyciskał mu czaszkę jak cytrynę.

– Trzynaście… czternaście… piętnaście…

Zamierając, z palcami znieczulonymi strasznym uściskiem, czekałem. Gruby z jękiem wpakował kułak w usta, lecz tym głośniejsza, że zdławiona czkawka rzuciła nim o oparcie krzesła.

– Szes…

Gruby zatrząsł się, zacharczał i przez dobrą chwilę nie oddychał. Potem jego obrzękłe powieki uniosły się, a pogoda zapanowała na pofałdowanym licu.

– Dzięki… - szepnął - dzięki…

I znów jak gdyby nigdy nic wróciliśmy do stołu. Byłem pijany i wiedziałem o tym, ale inaczej niż przedtem. Ruchy miałem swobodniejsze, mogłem też mówić bez większego trudu, a tylko owa czujna dotąd, nie wyjawiona moja reszta znikała gdzieś - a ja przyjmowałem jej zanik z niefrasobliwym zapamiętaniem.

Ani się obejrzałem, jak Barran wciągnął mnie w dysputę na temat Gmachu i jego gmaszystości. Najpierw zaśpiewał mi piosenkę:

– Ach! Gmach! Racją Gmachu - Antygmach, Antygmachu - Gmach! Ach!

Potem opowiedział kilka anegdot z zakresu sodomistyki i gomorologii. Nie zważałem już na talerzyk, którym z daleka świecił mi w oczy kremator.

– Wiem! - wołałem buńczucznie. - Serwis! Rozumiem, podstawka! Rozumiem, no to co? Co mi kto zrobi? Profesor - swój chłop! A ja - wolny ptak!

– Ptaszyna moja bezetatowa… - basował mi chudy i klepał po kolanie, i śmiał się do mnie przymilnie, lewym policzkiem. Wypytywał o sukcesy szpiegowskie, o to, jak się czuję w Gmachu. Zacząłem opowiadać to i owo.

– No, no, i jak dalej było, no? - zaciekawiał się. Sypałem już wszystko, w sekrecie przed tamtymi, bo nie byłem ich jeszcze całkiem pewien. O księdzu rzekł Barran z francuska: abbe provocateur, a historię staruszka złotookiego skomentował lakonicznie:

– No, złą pozycję zajął w trumnie, niewłaściwą. Miał za swoje!

Sempriaą odszedł w pewnej chwili od stołu i jakby się nad czymś naradzał z grubym, który pełną szklanką polewał sobie łysinę.

– Zmawiają się… - wskazałem ich oczami Barranowi.

– Głupstwo! - rzucił. - No, a potem jak? Co ci doktorek powiedział?

Wysłuchał mnie pilnie do końca, odsapnął, uścisnął solennie moją zwieszoną prawicę i rzekł:

– Frasujesz się, co? Nie czyń tego, nie czyń, dlaboga! Spójrz na mnie: jestem okropnie pijany. Pi…ja…niu…teńki!! Na trzeźwo - co innego, ale teraz nie mam przed tobą tajemnic. Jam twój, tyś mój! Wiesz, z kim masz do czynienia? Nie wiesz!

– Mówiłeś już. Wykładasz…

– Ba, to tylko tak… w wolnych chwilach. Jestem odkomenderowany do spraw transcendentnych. Nie dla braku skromności, ale dla prawdy powiem ci: la maison - c'est moi. Uważaj teraz. Tryplet, kwadruplet, kwintuplet - to nic, fiume. To dziecko. Dziecko ryby, farsz z cebulką. Krótko sos, jednym słowem. Jest Gmach, nieprawdaż? I jest Antygmach. Oba sędziwe. Wieki tak!! A wszystko - uważasz - popodstawiane. Gmach składa się, cały, z wrogich ajentów, a cały Antygmach - z naszych!!

– To wic? - próbowałem umniejszyć rewelacyjność jego naszeptywań.

– Nie udawaj głupiego! Wszelako, zważ, choć się na wszystkich krzesłach, zagenturowawszy, popodstawiali, i ci - udają tylko naszych, atamci - tamtych, to istota rzeczy wcale a wcale się przez to nie zmieniła!!

– Jak to?

– A tak, że Gmach ścięgnami swojej struktury dalej pięknie się trzyma i stoi! Wskutek tego, że podstawianie szło latami, wtyczka za wtyczką, forma całkowicie się ostała! Nietknięte są rangi, awanse, premie za demaskację, działają rozkazy, regulaminy, ustawy ochronne o tajności, a tak wiekami narastały, takimi pieczęciami obostrzone są toki urzędowania, postępowania i podpisywania, taka załatwiancja i biurokrancja, że lojalność Gmachu w strukturę samą, w jego szkielet, kość z kości przeszła, i dlatego honor szpiegowski, i tobie, ojczyzno, i że dla zrębów, i ze wszystkich sił, i czujność, coś dokładnie wydrążone - nadal przecież działają!!

– To nie może być… - drżałem.

– - Może, kochasiu, może… Zważ, że przy podstawianiu, przekupieniu, zagenturowaniu - sprawą naczelną jest tajność abolutna, ażeby wtyczki umieszczonej nie zdradzić, nie wsypać, tak więc o każdym poszczególnym ajencie stamtąd, który pracuje tu, wie - tam - jeden tylko pracownik; to samo na odwrót; więc wobec podwładnych i przełożonych, konkretnego nie wiedząc o nich nic, musi się każdy wykazywać na swoim etacie, polecenia spełniać i wydawać, i wykazy robić, i wrogie knowania tropić, szczuć, ścigać oraz wypalać; a tak działają oni wspólnie dla dobra Gmachu… a choć przy tym wykradają, kopiują, odpisują i fotografują, co mogą, to całkiem nic nie szkodzi, bo to, wysłane t a m, w Antygmachu do rąk naszych przecież ludzi trafia…

– I na odwrót? - wyszeptałem, porażony tą gigantyczną wizją.

39
{"b":"100265","o":1}