Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Hulancja! Towarzyska gra! Zagadki!!!

– Dobra! - ryknęli. - Bierz go! Huzia! Kto pierwszy?!

Heej, tam na równinie… stoi chata w śnieguuu… Heeej, ukochaj mnie mocnoo… mój malusi śpię… guu!… - zanosił się Barran.

– Panowie… Braci droga… - usiłował przekrzyczeć go gruby - numer jeden: kto widział instrukcję?

Odpowiedzią była salwa śmiechu. Zadrżałem, patrząc na podskakujące kadłuby, rozdziawione gęby, kremator i młodzieniec łkali, ten ostatni pisnął:

– Ucho od śledzia!

I znowu chwiejnie niesione kieliszki ze szklanym brzękiem zeszły się w wieniec nad obrusem. Rozanielony kremator już wnętrza swych dłoni okładał namiętnymi pocałunkami, Barran, siedzący przy mnie, chlusnął wódką w gardło - zauważyłem, że dźgnął się przy tym brzeżkiem szkła w nos, który nie odgiął się, ale został już taki, wgnieciony środkiem. Nawet tego nie zauważył. Widać woskowy - pomyślałem, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Gruby, któremu było coraz goręcej, obnażył się do połowy, zarzucając kurtkę pidżamową na ramiona, i siedział świecący potem na gęstych włosach, wstrętny i tłusty, nareszcie odpiął i uszy.

– Bo to jest święto szpiegostwa! Święto szpiegostwa! Święto szpiegostwa! - zaczęli nagle śpiewać na dwa głosy Barran i młodzieniec, któremu całkiem błędnie już pływały niebieskie oczy. Odrywając się od całowanych rąk, kremator przyłączył się do nich w refrenie:

– Więc chwytasz te akta! I czytasz te akta! I łykasz te akta!!!

– Panowiee… zgadywancja numer dwa: co to jest małżeństwo?! - huczał rozebrany obleśnie apoplektyk. Wyglądał jak owłosiona kobieta. - To najmniejsza komórka szpiegowska - odpowiedział sam sobie, bo nikt go nie słuchał.

Czerwone, wrzeszczące twarze kołysały mi się we wzroku. Zdawało mi się, że Barran daje, strzygąc uszami, jakieś porozumiewawcze znaki krematorowi, ale to mi się chyba przywidziało: obaj nazbyt byli podchmieleni. Sempriaq porwał nagle cudzy kieliszek, wychylił go, palnął nim o podłogę i wstał. Wódka ze śliną ściekała mu po rudym wąsie.

– Aleś spiękniał! - wołano do niego. - Panowie! Uwaga! Oblicze wyższej rangi! Awans, awans mu należny!

– Milczeć!!! - zapiał, blednąc straszliwie, kremator. Zataczał się, nie mógł odzyskać równowagi, więc rozstawionymi szeroko rękami oparł się o stół, odchrząknął i szczerząc wiewiórcze zęby, z twarzą oślepioną łzami, zaintonował:

– O! Młodości moja! Święte dzieciństwo moje i ty, domu ojczystych stron! Gdzież wy! Gdzież ja, dawny, pradawny… Gdzie rączki moje maleńkie, z paluszkami różowiutkimi, maciupeńkimi, z paznokietkami słodkimi… Ani jeden nie został mi! Ani jeden… Żegnajcie… Glistam… nie: glizdam…

– Przestań!! - rzucił szybko Barran. Węszył coś płaskim swym, ogromnym nosem. Zmierzył oczami siedzącego przy sobie młodzieńca i przykładając mu do ust szyjkę pełnej butelki, syknął:

– Ty nie słuchaj jego słów! Przytrzymał mu głowę.

Przymuszony opróżniał szybko flaszkę. Bulgot, jaki tym sprawiał, był jedynym dźwiękiem w zaległej martwo ciszy.

Kremator zmrużonymi oczami obserwował opadający poziom płynu, chrząknął i podjął:

– Azali odpowiadam za rękę moją nieporęczną? Za nochal? Paluch mój? Pienny ząb? Za grzyb mój? Za bydlę moje? Trwam oto przed wami, zgwałcony istnieniem…

Urwał, bo stało się coś dziwnego. Oto chudy, odejmując opróżnioną butelkę od ust młokosa, który leciał mu przez ręce, rzekł trzeźwym, spokojnym głosem:

– Wystarczy.

– E? - mruknął apoplektyk. Pochylił się nad wpółleżącym, odciągnął mu kolejno powieki i zazierał do źrenic. Jakby usatysfakcjonowany rezultatem tych oględzin, puścił niedbale ciało, które stoczyło się z łoskotem pod stół, skąd wnet słyszeć się dało ciężkie, narowiste chrapanie.

Kremator usiadł wówczas, otarł sumiennie czoło i twarz chusteczką, wąsy poprawił, inni też poruszyli się, zachrząkali, zakrzątali…

Patrzałem wkoło, nie wierząc własnym oczom. Barwiczka schodziła, odkładali na talerzyki brwi, myszki, a, co dziwniejsza, oczy wyprzejrzyściły im się, czoła porozumniały, z twarzy zeszła urzędnicza rozpusta. Chudy (nazywałem go tak dalej, choć policzki pokaźnie mu się wypełniły) przysunął się do mnie z krzesłem i, uśmiechnięty światowo, rzekł półgłosem:

– Zechce pan wybaczyć tę maskaradę. Nadzwyczaj przykra to rzecz - ale wywołała ją vis maior. Proszę wierzyć, że żadnemu z nas nie przychodzi to lekko. Człowiek, nawet udając tylko szmatę, zawsze się poniekąd trochę zeszmaci…

– A potem odszmaci się! - rzucił kremator przez stół. Oglądał z żywym niesmakiem własne ręce.

Słowa nie mogłem wykrztusić.

Chudy oparł się o moje krzesło. Spod pidżamy wysunęły mu się mankiety wieczorowej koszuli.

– Spodlenie i odpodlenie - rzekł - to wieczny rytm dziejów, huśtawka nad otchłanią…

Podniósł głowę.

– Teraz dopiero będzie pan naszym gościem, w zgromadzeniu nazbyt może akademickim - abstraktorów, by tak rzec…

– Jak proszę? - wybełkotałem, wciąż jeszcze nie mogąc ochłonąć wobec nagłej przemiany.

– A tak… bo my jesteśmy właściwie profesorami… To jest profesor Deluge - wskazał na grubego, który, wywlókłszy nie bez trudu chrapiącego spod krzesła, wsparł go o ścianę. Rozchełstana pidżama ukazała oficerski mundur rzekomego aspiranta.

– Deluge jest kierownikiem katedry obojga infiltracji, wie pan.

– Obojga?…

– Tak. Agenturystyka i prowokatoryka… Jako kamuflażysta nie ma sobie równych… Któż, jak nie on, podstawił połowę gwiazd w Galaktyce?

– Barran! To tajemnica służbowa! - rzucił na poły żartobliwie gruby profesor. Uporządkowawszy własny strój, sięgnął po flaszkę wody mineralnej i skrapiał nią obficie łysinę.

– Tajemnica? Teraz? - uśmiechał się Barran.

– Czy on aby na pewno jest nieprzytomny? - spytał kremator, z twarzą w rękach, jakby walczył z wywołanym wódką oszołomieniem.

– Istotnie, jak na młokosa, nadzwyczaj chrapie - dorzuciłem, bo świtało mi już, że przez cały czas usiłowali spić przebranego w pidżamę oficera.

– Jaki on tam młokos? Ojcem pańskim mógłby być… - sapnął gruby profesor. Osuszał delikatnie łysinę, pociągając jednocześnie wodę mineralną ze szklanki.

– - Delugemu może pan zawierzyć, to stary praktyk - uśmiechał się do mnie Barran. Z tymi słowy podniósł zwieszający się ku podłodze obrus i zobaczyłem, że apoplektyczny uczony kończy się tuż za jego rąbkiem.

– Nibynóżki - odparł na moje osłupiałe spojrzenie. - Praktyczna rzecz, w sam raz dla podobnych okazji…

– To znaczy, że panowie są… wszyscy… profesorami? - zabełkotałem. Nie byłem, niestety, trzeźwy.

– Z wyjątkiem kolegi krematora. No, ale jego specjalność jest ponadwydziałowa - rzekł pogodnie Barran. - Jako naczelnik studium kadawerologicznego i kustosz - custodia eius cremationi similis - zasiada w senacie akademickim.

– Ach… pan Sempriaą jest jednak krematorem? Sądziłem, że…

– Udaje? Nie. On - kiwnął głową w stronę, z której płynęło rzępliwe chrapanie - orientuje się przecież. Twarda to sztuka…

– Nie narzekaj, Barran, i tak poszło nam dziś nieźle - rzekł gruby profesor, odstawiając szklankę. - Nieraz, proszę pana, pół nocy o szpiegach-weteranach snuć musimy gawędy, o agenturach pradawnych, o prawych wtyczkach, o szponach wywiadu (tu dochodzą jeszcze tajne pieśni manikurystyczne), o kordegardach, korduplach sekretnych, zamorskim śpiclostwie, zanim się z nim uporamy. No, a zimą drwa jeszcze muszą na kominku przy tym bajaniu buzować… kody, szyfrowanki śpiewamy… od okien ciągnie, naturalnie zaziębiam się zawsze…

Wzruszył niechętnie ramionami.

– A jakże… - odezwał się kremator. Wyprostowany na krześle, z tą samą niby-wiewiórczą twarzą, z której uszedł jednak cień biurowego otępienia, wykrzywiony szyderczo, zanucił:

– Myśmy drużyna szpiegowska!

– Kluczniku, przestań, słuchać tego nie mogę! - wzdrygnął się profesor Deluge.

– Kluczniku? - podchwyciłem pytająco.

– Dziwi pana, że nazywam Sempriaąa klucznikiem? No cóż, profesoramiśmy, ale mamy i przezwiska komilitońskie jeszcze, burszowskie czasy pamiętające… Deluge ochrzczony został przez korporantów odmieńcem… klucznik zaś albo janitor stąd się wywodzi, że on, w pewnym sensie, czuwa u tych drzwi Gmachu, które mają jedną tylko - do nas zwróconą stronę…

36
{"b":"100265","o":1}