Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobrze.

Był w białym chałacie, nieduży, pulchny, żwawy, delikatny, z rumieńczykami. Miał czarne, inteligencją błyszczące oczy, grube rogowe okulary, dołek na podbródku i nos jak pyzaty guzik. W wycięciu białego płaszcza widziałem ładny, w groszki zielone krawat, zajrzawszy głębiej, gdy się zbliżył, dostrzegłem rąbki mundurowej bluzy. Zmroziło mię to. Nie zauważył nic. Przysunął sobie mały taboret, postawił go obok kanapki, usiadł, wziął mnie za puls, liczył go czas jakiś, potem spojrzał mi w oczy.

– Jestem zdrów - powiedziałem, kiedy ujął w palce różową gumkę stetoskopu, wyzierającego z górnej kieszeni płaszcza.

– Teraz już tak - odparł. Głos miał przyjemny, gładki. - Pan zapewne pamięta wszystko?

– Tak.

– Doskonale! To rokuje jak najlepiej. Przeżywa pan obecnie okres skomplikowany, niewątpliwie trudny - adaptacja, nowe środowisko, specyfika warunków pracy, nieprawdaż? Wiele rzeczy pana szokuje, nadto pieczęć tajemnicy, psyche nasza jest przekorna, ledwo dotknie czegoś obwarowanego zakazem, już by chciała to obalić wykrzyczeć, zniszczyć nawet - reakcja jak najbardziej naturalna, aczkolwiek regulaminowo, hm, niewłaściwa… No, cóż… Pomożemy panu.

– Niby jak? - spytałem. Miałem na sobie spodnie i koszulę, trzewiki ktoś mi ściągnął, marynarka wisiała na ścianie, trochę krępowały stopy w samych skarpetkach, zwisające z brzegu kanapki.

– O, ależ pan jest człowiekiem inteligentnym, rozumnym… - powiedział z uśmiechem. Miał dołek na lewym policzku. - A co pociąga za sobą rozum? Sceptycyzm - też odruch naturalny. Cóż… nie jesteśmy wszechmocni, po prostu - jeśli pozwoli pan oczywiście - porozmawiamy sobie, prywatnie, swobodnie… A może chciałby się pan wpierw umyć? wykąpać?

– A owszem - odpowiedziałem - cały się lepię od tej herbaty…

– Ach, nie będziemy teraz o tym mówić, powiem tylko, major prosił mię o to, że doskonale pana pojmuje - i żadnych, rzecz prosta, konsekwencji służbowych nie będzie to miało…

– Co? - spytałem ponuro. Zamrugał powiekami.

– No, jakże, ta, nieprawdaż, scena… Pan się zdenerwował, uniósł - na skutek niepowodzeń pewnych - nie wiem naturalnie, o co szło, nie pytam też o nic - major prosił mię jedynie, abym przekazał panu słowa otuchy. On naprawdę pana ceni, także prywatnie…

– Mówił pan coś o kąpieli… - przerwałem mu, poczynając zachowywać się nieco na modłę prowokatora z łazienki. Zlazłem z kanapki, by stwierdzić, że czuję się zupełnie dobrze. Narkotyk, czy co też mi wstrzyknięto - ulotnił się bez śladu.

Lekarz przeprowadził mnie bocznymi drzwiami do łazienki. Powiesiłem ubranie i bieliznę w wysokiej a wąskiej, półokrągłej szafce, która się automatycznie zamykała, umyłem się cały, wziąłem gorący tusz, potem zimny i rozgrzany, odświeżony, w obszernym płaszczu kąpielowym, który znalazłem na krześle, otwarłem szafkę z ubraniem. Była pusta. Nim jeszcze zdążyłem się przestraszyć, usłyszałem delikatne pukanie.

– To ja - rozległ się za drzwiami głos lekarza. - Czy może mi pan otworzyć?

Wpuściłem go.

– Zabrano mi ubranie - powiedziałem, stając przed nim.

– A tak… zapomniałem pana uprzedzić… pielęgniarka zaopiekowała się pana rzeczami… może guzik jakiś trzeba przyszyć, wyprasować to i owo…

– Rewizja? - rzuciłem flegmatycznie. Drgnął.

– Na miłość boską! Och, jeszcze ślady szoku - dokończył ciszej, jakby mówił do siebie. - No, nic. Zapiszę panu później proszki uspokajające i coś na wzmocnienie. A teraz chciałbym, za pozwoleniem, zbadać pana.

Dałem się opukać i osłuchać. Potrząsnął głową jak tłuste źrebię.

– Doskonale, wybornie - powtarzał - ma pan wspaniały organizm. Może pan włoży tymczasem ten płaszcz i przejdzie do mego gabinetu? Pielęgniarka przyniesie niebawem pańskie rzeczy. Tędy, tędy, proszę…

Przez korytarzyk, zastawiony piramidkami metalowych krzeseł, weszliśmy do pokoju ciemnego raczej, choć paliła się w nim duża lampa sufitowa: druga, w zielonym abażurze, stała na biurku. Czarne szafy, pełne grubych książek o złoconych tytułach, w okładkach ze skóry, też czarnej, podpierały ściany z trzech stron. Opodal jednej znajdował się niski, okrągły stół ze stojącą na nim czaszką i dwa fotele.

Usiadłem. Ciemność szła od księgozbiorów za szkłem. Lekarz zdjął płaszcz, nie miał już pod nim munduru, lecz jasnoszare, skromne ubranie cywilne. Zajął miejsce po drugiej stronie stołu i jakiś czas patrzał na mnie z wyrazem pogodnego skupienia.

– A teraz - rzekł wreszcie, jakby usatysfakcjonowany oględzinami mej twarzy - może powie mi pan, co spowodowało pańskie uniesienie? Tu, w tych ścianach - wskazał oczami czarne rzędy książek - może pan mówić wszystko. Czekał chwilę, a że milczałem, odezwał się znowu:

– Pan nie ma do mnie zaufania. To zrozumiałe. Zapewne tak samo reagowałbym na pańskim miejscu. A jednak - proszę mi wierzyć - dla własnego dobra winien pan, choćby przemocą, pokonać tę chęć przemilczenia. Proszę tylko spróbować. Najtrudniejszy jest początek.

– Nie o to chodzi - odparłem - nie wiem tylko, czy warto… Zresztą pan zaskoczył mnie, bo w tamtym gabinecie mówił pan coś innego: że nie chce nic wiedzieć o tym, co się stało.

– Proszę mi wybaczyć - powiedział cicho, z dołeczkami - ale jestem przede wszystkim lekarzem. Tam nie byłem jeszcze zupełnie pewny, czy wrócił pan całkowicie do równowagi, i nie chciałem pobudzać pana nieopatrznym dotykaniem nader przykrych reminiscencji. Teraz co innego. Zbadałem pana. Wiem, że nie tylko mogę, ale powinienem to uczynić. Nie będę oczywiście nalegał, to rzecz dobrej pana woli. Czy gotów pan…

Nie dokończył.

– Dobrze - rzuciłem ze zniecierpliwieniem. - Niech będzie. Ale to długa historia.

– Na pewno - skinął głową. - Wysłucham jej chętnie. Cóż mi to ostatecznie szkodziło? Zacząłem opowiadać od momentu, kiedy dostałem wezwanie, streściłem rozmowę z głównodowodzącym, historię Misji, instrukcji i późniejszych powikłań, mówiłem o staruszku, oficerach i księdzu, nie pomijając też moich podejrzeń. Wyłączyłem z nich tylko Ermsa. O tym, co zaszło później - o odkryciu śpiącego w łazience i osobliwej z nim rozmowie - opowiadałem już z roztargnieniem, bo uświadomiłem sobie, że pominięcie istotnego ogniwa, jakim było podpatrzenie Ermsa odrysowującego tajne plany, nadawało memu wybuchowi, a raczej atakowi na niego, znamię chorobliwości, usiłowałem więc odnaleźć w rozmowie z bladym szpiegiem jakieś szczegóły, które, uwypuklone, rozdęte nawet, mogłyby choć w części usprawiedliwić skandaliczną awanturę, jaką wywołałem - lecz dla mnie samego nawet brzmiało to niezbyt przekonywająco, czułem, że wkopuję się tym głębiej, im bardziej staję się rozwlekły, że moje tłumaczenia niczego nie tłumaczą, i wypowiadałem ostatnie słowa w ponurym, do rezygnacji podobnym przeświadczeniu, że do wszystkiego, co mnie obciążało, dołączyłem, jakby nie dość było jeszcze owych ciężarów, poszlaki wskazujące na moją nienormalność. Lekarz nie patrzał na mnie, gdy mówiłem. Parokrotnie unosił delikatnie czaszkę, która, jak przycisk, spoczywała na papierach stołu, i przestawiał ją, tak że raz stała bokiem, a raz patrzała na mnie oczodołami - i tak już została, gdy skończyłem. Osunął się wówczas w głąb swego fotela, splótł ręce i odezwał się swym miłym, ściszonym głosem:

– Jeśli dobrze widzę, ośrodkiem krystalizacji całego pana zwątpienia w powagę i rzeczywistość Misji jest owa niezwykła ilość zdrajców, jakich pan przypadkowo jak gdyby napotkał… w bardzo krótkim czasie. Prawda?

– Można by to tak ująć - odparłem. Już ochłonąłem nieco z wrażenia, że wydałem się w jego ręce - i przez chwilę patrzyłem w puste oczodoły czaszki, która stała przede mną schludna, słabo błyszcząca kościaną gładkością.

– Powiedział pan, że ów staruszek był zdrajcą. Czy sam pan tego doszedł?

– Nie. Oświadczył mi to ów oficer, który się zastrzelił.

– Oświadczył… i zastrzelił się. Pan to widział?

– No, tak, to znaczy - słyszałem strzał w przyległym pokoju, łoskot, gdy padał, i przez szparę zobaczyłem jego nogę… bucik.

32
{"b":"100265","o":1}