Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kto wie - mruknął na poły do siebie - czy nie powinienem skierować pana do Wydziału Lekarskiego…

Z tymi słowy rozwiązał tasiemki i rzucił okiem na oba leżące z wierzchu, białą nitką zeszyte arkusze. Przypatrywał im się chwilę ze szczególnym wyrazem twarzy.

– Pi… pi… - mruknął. Podniósł na mnie jasne oczy.

– Pozwoli pan, że wyjdę na chwilę? Kilkanaście sekund, dosłownie…

Nie protestowałem, tym bardziej że zabierał kompromitujący mnie dokument. Wyszedł do bocznego pokoju, nie zamykając nawet drzwi; słyszałem, jak suwa krzesłem, po czym nastała cisza, przerywana tylko leciutkim poskrzypywaniem. Wstałem i podszedłem wolno do uchylonych drzwi.

Erms siedział plecami do mnie, przy małym biurku, pod reflektorem, i z największą uwagą wodził ołówkiem po karcie czystego papieru - odrysowując z leżącego pod ręką mojego arkusza plan Gmachu. Nie wierząc własnym oczom, przestąpiłem próg. Podłoga trzasnęła. Erms odwrócił się, dojrzał mnie stojącego w drzwiach - i drgnienie, które przeszyło jego twarz, rozlało się w poczciwy uśmiech.

– Już - powiedział wstając - nie chciałem być niegrzeczny i robić coś przy panu - to dlatego…

Odrysowany plan odrzucił z ostentacyjną jakąś niedbałością na biurko, tak że, prześliznąwszy się po jego tafli, spoczął na samym jej krańcu, zwisając nad podłogą, i ruszył do mnie z oryginałem w ręku.

– Ależ to miało zostać u pana - wybąkałem, bo mi go podawał, wciąż jeszcze nie wiedząc, co mam myśleć o całej tej scenie.

– A cóż ja bym z tym robił? Proszę złożyć to w Sekcji Zdawczej Dziennika Podawczego - i tak musi pan tam pójść, żeby zaprotokołować zgubę instrukcji. Gdyby nie to, że takie rzeczy musi się załatwiać osobiście, zrobiłbym to naturalnie za pana…

Wróciliśmy do gabinetu i zasiedli, każdy po swojej stronie biurka.

– Więc jakże będzie z oryginałem instrukcji? Czy muszę czekać na koniec postępowania dyscyplinarnego? - odezwałem się pierwszy, lecz, nie czekając jego odpowiedzi, tym samym tonem, niespodziewanie dla siebie, dodałem:

– Czemu pan odrysował ten plan?

– Odrysował? - Erms potrząsnął głową z uśmiechem. - Przywidziało się panu. Pragnąłem tylko, porównując go z prawdziwym, sprawdzić jego autentyczność. Krąży mnóstwo falsyfikatów, wie pan…

Nieprawda! Dobrze widziałem! Odrysował pan! - chciałem krzyknąć, ale zauważyłem jedynie:

– Ach, tak? I co - czy jest dobry?

– Właściwie nie powinienem panu tego powiedzieć, ale niech tam… - przechylił się z szelmowskim uśmieszkiem przez biurko. - Ma miejsca prawdziwe, ale drugie i trzecie skrzydło nie zgadza się… tylko proszę zachować to dla siebie, dobrze?

– Naturalnie! - odparłem, gotując się do wyjścia, gdy przypomniał sobie, że ma dla mnie kartki obiadowe. Zaczął ich szukać, poklepując się szybko po kieszeniach i mrucząc kąśliwe słówka pod własnym adresem.

– Gdzież ja to, u pioruna… Co za głowa, co za głowa! - powtarzał cicho a zaciekle, wyrzucając z kieszeni na biurko osobiste drobiazgi: zauważyłem, że i on miał maleńki, z plaży pewno, nakrapiany kamyczek…

Patrzałem na niego, z dłońmi na oparciu krzesła, za którym stałem. Czy powiedział przed chwilą prawdę? Ale widziałem przecież na własne oczy, że nie porównywał planu z innym, lecz kalkował go! Mogłem na to przysiąc! Cóż miałem o nim sądzić? Dlaczego odrysował sobie tajny plan?

Szef Wydziału Instrukcyjnego, który pracuje zarazem dla… idiotyzm! Nonsens! I tak już nazbyt wiele razy przekroczyłem granice zdrowej podejrzliwości: czy nie otarła się o rozstrój jakiś komedia, którą odegrałem przed sobą u admiradiera, biorąc zwykły sen zmożonego trudami starca, sędziwością wywołane oszpecenia, kartki z czekolady wreszcie - za wyciągające się ku mnie szpony wszechwiedzącej, wbrew rozsądkowi, mafii? Wszelako on naprawdę odrysował ów plan, który, sam to powiedział, nie miał z jego Wydziałem nic wspólnego, którego przyjąć nawet z moich rąk nie było mu wolno… Ale w takim razie czemu nie zamknął drzwi? Czyżby, wydając się w moje ręce, był tak pewny, że się nie zorientuję, że nic nie grozi mu z mojej strony, bo jestem naiwnym głupcem? To byłoby ryzykowne, chyba że…

Chyba że ma mnie za wspólnika - powiedziało coś obcym głosem w mojej głowie, aż drgnąłem, że on to usłyszy - ale z okrzykiem zadowolenia odkrył właśnie we czworo złożone kartki obiadowe między przegródkami pugilaresu.

– Proszę, oto są! - podał mi je przez biurko. - Więc teraz pójdzie pan do tysiącstoszesnastki - to jest Podawczy - odda papiery i zarazem złoży zeznanie do protokołu - ja już zadzwonię, uprzedzę ich, tylko proszę iść prosto, nie zgubić się znów po drodze - mówił z uśmiechem, odprowadzając mnie do drzwi, biernego, do tego stopnia oszołomionego myślami, które rozsadzały mi wprost czaszkę, że nie zdołałem wybąkać jednego choćby słowa na pożegnanie. Szedłem już korytarzem, gdy wytknął głowę przez drzwi i krzyknął za mną:

– Proszę później wpaść!

Szedłem dalej. Gdyby mnie miał za wspólnika… nie lękałby się, że go wydam. Nie orientowałem się w mechanizmach wywiadu, wiedziałem jednak, że agenci działający na ościennym terytorium z reguły nie znają się nawzajem, dzięki czemu możliwość masowej wsypy, zdemaskowania całej organizacji, zmniejsza się do minimum. Mając wgląd w moją sprawę, Erms mógł - w oparciu o gromadzony przeciwko mnie materiał obciążający - uważać mnie za takiego właśnie agenta, choć zarazem z podanych wyżej powodów nie spieszył się sam ze zdjęciem maski. Jedno mi się tylko nie zgadzało w tym rachunku: gdyby naprawdę był wysłannikiem wroga, wtyczką na wysokim stanowisku pierwszego oficera instrukcyjnego, ostrzegłby mnie przecież, mając za swego, za niezależnie działającego protagonistę, tej samej sprawy, a nie wprowadzał w błąd, w pomieszanie…

– Ejże! - przystanąłem naraz, tak pogrążony w myślach, że ledwo widziałem bielejące w perspektywie korytarza dwa szeregi drzwi - czy to takie oczywiste? Alboż to istnieje jakaś solidarność agentów, płatnych w zasadzie kreatur, i czy Erms nie poświęciłby mnie bez wahania, nawet rozpoznawszy jako bojownika tej samej sprawy, jeśliby mogło mu to rokować osobisty sukces czy chociażby krok tylko naprzód w zadaniu, któremu sam się poświęcił?

Tak więc to było możliwe. Co miałem robić? Do kogo iść? Gdzie się odwołać? Poczułem naraz pustkę w rękach: zapomniałem u Ermsa książkę i papiery. To był niezły pretekst. Zawróciłem pośpiesznie. Ostatnie kroki przed jego Wydziałem oddałem staraniu, by przywdziać wyraz twarzy możliwie roztargniony i lekki; przeszedłem przez sekretariat i bez pukania otwarłem drzwi.

Gdybym sto lat wytężał wyobraźnię, nie odgadłbym, na czym go przyłapię!

Siedział wygodnie na odchylonym do tyłu krześle, tak że bujało dwiema nogami w powietrzu, i podzwaniając do taktu łyżeczką o szklankę herbaty - śpiewał! Musiał być bardzo z siebie zadowolony! - Przyda mu się widać ten plan - przeleciało mi błyskawicznie przez głowę. Erms urwał śpiew w pół zgłoski i, ani trochę nie zmieszany, mówił ze śmiechem:

– Przyłapał mnie pan! Co robić?! Próżnowałem - fakt! Człowiek robi, co może, żeby się nie dać papierkom! Po książkę - co? Proszę - tam leży… Pan to jest godny podziwu - nawet w poczekalniach tego… samokształcenie… o, tu są jeszcze papiery - wstając, podał mi jedno i drugie. Podziękowałem skinieniem głowy i miałem już wyjść, gdy, odwracając się, trochę bokiem, tak że widziałem go przez ramię, rzuciłem:

– Proszę pana…

Pierwszy raz tak się do niego odezwałem - dotąd nazywałem go zawsze majorem. Przestał się uśmiechać.

– Słucham.

– Ta nasza rozmowa cała - to był szyfr, co?

– Ależ…

– To był szyfr… - powtórzyłem uparcie i mam wrażenie, że udało mi się nawet uśmiechnąć. - Prawda? Wszystko, wszystko - szyfr!!

Stał za biurkiem, z na wpół otwartymi ustami, i tak go zostawiłem, zamykając za sobą drzwi.

25
{"b":"100265","o":1}