Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie może pan nic zrobić?

– Dla niego? Nie widzę, co mógłbym zrobić. Zupełnie nie widzę…

Słuchałem bez tchu. Narastające wrażenie, że mówią o mnie, zmieniało się w pewność. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– Naprawdę nie może pan?

– Nie. To przypadek dla szóstki.

– Ale to oznaczałoby zdjęcie ze stanowiska.

– No tak.

– Więc mamy z niego zrezygnować?

– Widzę, że pan nie chce.

– Nie chodzi o to, czego ja chcę, ale - widzi pan - on się już trochę przyzwyczaił…

– No więc co właściwie?… Macie tam własnych specjalistów. Co mówi Prandtl?

– Prandtl? Od czasu jak dmuchnął - nic. Jest na konferencji.

– To niech go pan wywoła. A w ogóle nie mam zamiaru zajmować się tą sprawą. Nie należy do mnie.

– Poślę mu konfidentów z lekarskiego.

– Jak pan chce. Przepraszam, ale nie mam czasu. Czołem.

– Czołem.

Obie słuchawki dźwiękły, odłożone, i zostałem z szumiącą, jak muszla, ciszą przy uchu. Wahałem się. Nie byłem już taki pewny, że mówili o mnie.

Dowiedziałem się w każdym razie, że Prandtla nie ma. Odłożyłem słuchawkę i na odgłos kroków - ktoś nadchodził z drugiego pokoju - wybiegłem na korytarz. Pożałowałem tego zaraz, ale nie zdobyłem się już na to, by wrócić. Miałem teraz do wyboru Ermsa albo pokój 3883. Szedłem prosto, wciąż przed siebie. 3883 to musi być gdzieś na czwartym piętrze. Wydział Śledczy? Zapewne. Nie wyjdę już stamtąd. Chodzenie korytarzami nie jest w końcu takie złe. Można odpocząć w windzie, przystanąć, zajść do łazienki…

Przypomniałem sobie brzytwę. Dziwne, że dotychczas o niej nie pomyślałem. Czy była dla mnie? Może. Nie rozstrzygnę tego. Zanadto jestem podniecony. Szedłem schodami w dół. Kręciło mi się trochę w głowie. Piąte piętro. Czwarte. Korytarz, biały, nadzwyczaj schludny, jak wszystkie, prowadził prosto. 3887, 3886, 3885, 3884, 3883.

Serce uderzało mi gwałtownie. Trudno by w takim stanie mówić. Zatrzymałem się, aby nabrać tchu. - Ostatecznie mogę zajrzeć tylko do środka - pomyślałem. Gdyby mnie spytano, powiem, że szukałem majora Ermsa i że się pomyliłem. Teczki nikt chyba nie będzie mi wyrywał siłą z rąk. W końcu to jest mój a instrukcja, w razie potrzeby zażądam, aby zatelefonowali do Wydziału Instrukcyjnego, do Ermsa. Zapewne, to wszystko bzdura, bo oni i tak wiedzą. Jeśli wiedzą, nie mam co bić się z myślami. Usiłowałem zrekapitulować wszystkie dotychczasowe przejścia, które będę musiał podać do protokołu. Jeśli przychwycą mnie na jakimś przeinaczeniu, będzie dodatkowo świadczyło przeciw mnie. Tyle tego jednak było, że jąłem gubić się w przypadkach, niepewny, czy najpierw wydarzyła się historia ze staruszkiem, czy też aresztowanie na korytarzu mego pierwszego instrukcyjnego? Oczywiście, że najpierw go aresztowano. Zaniknąłem oczy i nacisnąłem klamkę.

Dobrze, że w tym wielkim, ciemnym, pełnym kartotek i segregatorów pokoju nikogo nie było, bo przez dobrą chwilę nie wydobyłbym głosu z piersi. Olbrzymie księgi, sterty przewiązanych sznurkami papierzysk, słoiki białego kleju kancelaryjnego, nożyczki, poduszki pieczątek i przybory do pisania zawalały wielkie biurka pod ścianami. Ktoś nadchodził. Słyszałem, jak powłóczy nogami. W uchylonych, bocznych drzwiach, wiodących w nieprzeniknioną ciemność, ukazał się niechlujnie wyglądający staruch w poplamionym mundurze.

– Pan do nas? - zaskrzeczał. - Do nas? Rzadki, rzadki gość! Czym można służyć? Coś do wglądu zapewne?

– Ja… e… - zacząłem, lecz antypatyczne indywiduum, pociągając nosem, u którego dyndała lśniąca kapka, ciągnęło:

– Szanowny pan po cywilnemu - znaczy, że z katalogu coś… bardzo proszę, tutaj…

Przekusztykał obok mebla, który wziąłem za wielką szafę, i wprawnymi ruchami powyciągał, jedną za drugą, wąskie, długie szufladki biblioteczne. Jeszcze raz rozejrzałem się po zastawionym pokoju: olbrzymie stosy szpargałów spoczywały i na podłodze, w kątach, pod krzesłami, powietrze wypełniała duszna woń prochu i zleżałych papierów. Przechwyciwszy mój wzrok, staruch zachrypiał:

– Pana archiwariusza Gloubla nie ma. Konferencja, proszę pana, co robić! Pana archiwariusza-subdependenta generalnego także, niestety, nie ma, za pozwoleniem - wyszedł. I w ogóle ja jeden, niech mi wolno będzie, na gospodarstwie się ostałem, Kappril Anteusz do usług, janitor w dziewiątym stopniu służbowym, z wysługą, po latach czterdziestu i ośmiu. Żebym się do stanu spoczynkowego szykował - mówią panowie oficerowie, atoli ja - szanowny pan sam widzi! - niezastąpiony poniekąd jestem. Ale, ale, ja tu gadu-gadu, a pan szanowny zapewne służbowo spieszy się? Zamówionko proszę łaskawie do tej oto skrzyneczki-szkatułki i dzwonek proszę usilnie pociągnąć - zjawię się, odszukam w mig, stare oczy, hę hę, za pozwoleniem, nie gorsze od młodych, przyniosę i, jeśli na miejscu, uprzejmie proszę, a jeśli poza obręb, to łaskawie tylko cyferkę swoją zechce pan na karcie, w rubryce „czwórka rzymska łamane przez Be” umieścić - i to już wszystko…

Zakończył tę ochrypłą orację przeciągłym szastnięciem - nie wiem, czy to był ukłon, czy też nogi miał tknięte paraliżem - i wskazał zapraszająco rząd wysuniętych szuflad ogromnego katalogu.

Zarazem wprawnie podsunął sobie stalowe okulary z nosa na czoło i z nieodłącznym przymilnym uśmiechem jął się cofać ku drzwiom, którymi przyszedł.

– Panie Kappril - rzuciłem znienacka, nie patrząc nań - czy na tym piętrze jest Prokuratura?

– Jak proszę? - otoczył gorliwie ucho złożoną w trąbkę dłonią. - Pro…? Nie słyszałem. Nie, proszę pana. Nie słyszałem.

– A… Wydział Śledczy? - brnąłem, nie zważając na możliwe skutki takiej otwartości.

– Wydział…? Uśmiech jego rzedniał, przeradzał się w zdziwienie. - Nie ma i Wydziału, proszę pana, nie może być, bo tu my jesteśmy, tylko my - nic więcej…

– Archiwum?

– Tak jest, Archiwum, Katalog Główny, Biblioteka, siedziba, jak miałem możność zauważyć, tak jest. Czy mogę jeszcze czymś służyć?

– Nie… na razie dziękuję panu.

– Nie ma za co - służba. Dzwoneczek tu szykuję dla szanownego pana, na podstawce, tu, proszę, poręczniej będzie.

Wyszedł, człapiąc. Tuż za drzwiami rozkaszlał się starczo, przeraźliwie, i ten odgłos, nie zwracający uwagi a okrutny, jakby go ktoś dusił, oddalał się, aż zostałem sam w nagrzanej ciszy, przed szeregiem szuflad o mosiężnych tabliczkach.

– Co to może znaczyć? - rozmyślałem, sadowiąc się na krześle, które mi przygotował. - Czyżby chcieli wysondować moje zainteresowania? Ale po co? Co im z tego przyjdzie? - Od niechcenia błądziłem wzrokiem po wygrawerowanych hasłach. Katalog był działowy, nie alfabetyczny, o nazwach: SERWILISTYKA, ESCHATOSKOPIA, TEOLOGIA, FONTY- I MISTYFIKATORYKA, KADAWERYSTYKA STOSOWANA. Zajrzałem do przegródek teologii. Ktoś poprzestawiał sztywne kartki, tak że leżały pomieszane bez ładu i składu.

ANIOŁY - patrz: Komunik. Powietrzna. Tamże: Rozkazy dzienne.

MIŁOŚĆ - patrz: Dywersja. Tamże: Łaska. ZMARTWYCHWSTANIE - patrz: Kadawerystyka. ŚWIĘTYCH OBCOWANIE - patrz: Łączność.

Ostatecznie, cóż mi to szkodzi? - pomyślałem, wypisując na formularzu numer jednego z rozkazów dziennych w sprawie aniołów. Wiele było haseł niezrozumiałych, na przykład: INFERNALISTYKA, CEBERNAUTYKA, INCEREBRACJA, LEJBGWARDYSTYKA, DEKARNACJA, ale nie chciało mi się nawet grzebać pod tymi rubrykami - katalog był zbyt wielki, podparty drewnianymi kolumienkami, wznosił się pod strop, szeleścił jak morze, nawet pobieżne jego studium zajęłoby tygodnie, wyjmowane z szufladek zielone, różowe i białe kartki zalewały mnie z wolna, spływały, trzepocąc, na podłogę, odkładałem po dwie, po trzy, na koniec obejrzałem się i widząc, że wciąż jestem sam, byle jak, nie patrząc, powtykałem je na powrót do szufladek.

Czyżby panujący w katalogu bałagan brał się stąd, że czasem i inni trafiają tu podobnie jak ja? - zarysowało mi się w wyobraźni mętne podejrzenie. Wyprostowałem się. Na biurku obok katalogowych szaf spoczywały, zwalone pokotem, olbrzymie, czarne tomy encyklopedii. Podniosłem pierwszy z brzegu. Jak to tam było? CEBERNAUTYKA? Poszukałem pod C. „CEBULA - rodzaj operacji wielowarstwowej”. Nie, nie to… „CEBERNAUTYKA - nauka zastępcza o pływaniu w cebrze. Por. Pseudognozja, także: Nauki Fikcyjne i Kamuflujące”.

18
{"b":"100265","o":1}