Niewidzialny. Tak jak sobie zaplanował. Ukrywał się w szczególny sposób. Tego pogodnego wieczoru człowiek zwany Wilkiem wydawał huczne przyjęcie w swoim domu o powierzchni dwudziestu tysięcy stóp kwadratowych, w Fort Lauderdale na Florydzie.
Pretekstem było pierwsze wydanie nowego czasopisma dla mężczyzn, „Instynkt”, mającego konkurować z takimi tytułami jak „Maxi” i „Stun”.
W Lauderdale Wilk był znany jako Ari Manning, bogaty człowiek interesu pochodzący z TelAwiwu. Miał inne nazwiska w innych miastach. Wiele nazwisk w wielu miastach.
Właśnie przechodził przez swój gabinet, w którym dwudziestka gości śledziła na kilku telewizorach mecz futbolowy, w tym na plazmowym sześćdziesięciojednocalowym runco. Kilku fanatycznych kibiców pochylało się nad komputerem z bazą danych. Na pobliskim stoliku umieszczono w bloku lodu butelkę stolicznej. Wódka w lodzie była jedynym rosyjskim akcentem dopuszczanym przez Wilka.
Przy wzroście sześć stóp i dwa cale Wilk ważył dwieście czterdzieści funtów, co nie przeszkadzało mu poruszać się z gracją wielkiego, potężnego zwierzęcia. Krążył między gośćmi, zawsze uśmiechnięty i sypiący dowcipami, wiedząc, że nikt z obecnych nie rozumie, dlaczego się uśmiecha; nikt z tak zwanych przyjaciół, wspólników w interesach czy znajomych nie miał pojęcia, kim jest.
Znali go jako Ariego, nie jako Paszę Sorokina, a już w żadnym wypadku nie jako Wilka. Nic nie wiedzieli o skrzyniach diamentów kupionych nielegalnie w Sierra Leone, tonach heroiny z Azji, broni, a nawet odrzutowcach sprzedawanych Kolumbijczykom czy białych kobietach zakupionych przez Saudyjczyków i Japończyków. W południowej Florydzie mówiono o nim, że chodzi własnymi ścieżkami, zarówno w życiu prywatnym, jak i w interesach. Tego wieczoru przyjmował ponad stu pięćdziesięciu gości, ale jedzenia i alkoholi było dla dwa razy większej liczby. Ściągnął szefa kuchni z nowojorskiego Le Cirque 2000 i specjalistę od sushi z San Francisco. Kelnerki były w strojach cheerleaderek, ale topless. Celowy wulgarny żart, gwarantowany policzek, wymierzony wszystkim, hołdującym poprawności obyczajowej. Deser niespodziankę – jego słodkie niespodzianki były sławne – sprowadził z Wiednia. Torty czekoladowe od samego Sachera. Tak, tak, Ariego można było tylko uwielbiać. Albo nienawidzić.
Uściskał rubasznie dawnego zawodnika Miami Dolphins i porozmawiał z prawnikiem, który zarobił dziesiątki milionów dolarów na odszkodowaniach dla ofiar nałogu tytoniowego w tak zwanej tytoniowej ugodzie florydzkiej. Wymienili dowcipy na temat gubernatora Jeba Busha. Następnie Wilk ruszył dalej w tłum. Mrowie lizodupów, karierowiczów i oportunistów przybyło do jego domu, żeby pokazać się wśród dobrze i źle widzianych. Nadęci, zepsuci egoiści, a najgorsze, że nudni jak flaki z olejem.
Przeszedł brzegiem zadaszonego basenu do drugiego, na otwartym powietrzu, dwa razy większego niż pierwszy. Porozmawiał z gośćmi i dał szczodry datek na fundację charytatywną prywatnej szkoły. Żona jednego z gości przystawiała się do niego. Normalna sprawa. Odbył poważną rozmowę z właścicielem najważniejszego hotelu w stanie, dealerem mercedesa, szefem wielkiego konglomeratu, kolesiem od wypadów myśliwskich.
Nie cierpiał tych wszystkich błaznów, szczególnie starszych, którzy wypadli już z obiegu. Żaden z nich nie podjął w życiu prawdziwego ryzyka. Niemniej jednak zarobili miliony, a nawet miliardy, i uważali się za nie byle jakich spryciarzy.
I nagle znowu pomyślał o Elizabeth Connolly, pierwszy raz, od jakiejś godziny. Jego słodka, seksowna Lizzie wyglądała jak Claudia Schiffer i z przyjemnością wspominał dni, kiedy wizęrunek niemieckiej modelki widniał na setkach billboardów w całej Moskwie. Pożądał Claudii – wszyscy mężczyźni w Rosji jej pożądali – i teraz miał na własność jej podobiznę.
Dlaczego? Bo było go na to stać! Całe życie, na każdym kroku, kierował się tą zasadą.
I właśnie dlatego trzymał Lizzie tuż przed nosem całej tej zgrai w swoim wielkim domu w Fort Lauderdale.
Lizzie Connolly nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się z nią działo. To było zbyt niewiarygodne. Wprost nierealne! A jednak prawdziwe. Została porwana!
Dom, w którym ją przetrzymywano, był pełen ludzi. Pełen! Zewsząd rozlegały się odgłosy wielkiego przyjęcia. Zrobił tu przyjęcie? Jak śmiał…?!
Czy ten chory na umyśle porywacz był do tego stopnia pewny siebie? Tak arogancki? Tak bezczelny? Czy to możliwe? Oczywiście, że możliwe. Przechwalał się, że jest gangsterem, królem gangsterów, może największym w historii. Miał odrażające tatuaże: na grzbiecie prawej ręki, na ramionach, na plecach, wokół prawego kciuka i na narządach płciowych, na mosznie i penisie.
Lizzie nie wątpiła, że słyszy odgłosy przyjęcia. Rozróżniała nawet głosy. Plotkowano o zbliżającym się wyjeździe do Aspen, o romansie niańki z tutejszą panią domu, o utonięciu dziecka w basenie, równolatki jej sześcioletniej Gwynnie. Słyszała opowieści z boiska futbolowego i świńskie męskie dowcipy, a także dowcip o kocie syjamskim i dwóch ministrantach, który już krążył w mieście.
Kim, do diabła, byli ci ludzie? Gdzie ją trzymano? Gdzie ja jestem, do cholery? – zastanawiała się.
Walczyła ze wszystkich sił, by nie utracić zdrowego rozsądku, ale to było prawie niemożliwe. Ten cały tłum. Te idiotyczne pogaduszki.
Byli niewyobrażalnie blisko, blisko miejsca, w którym leżała skrępowana i zakneblowana, więziona przez szaleńca, zapewne mordercę.
W końcu łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Nie mogła znieść tych głosów, śmiechów, bliskości tych ludzi. Wszystko to zaledwie kilka kroków od niej!
Jestem tu! Obok! Do cholery, pomóżcie mi. Pomocy! Jestem obok!
Leżała w ciemności. Ślepa.
Bawiący się po drugiej stronie grubych drewnianych drzwi ludzie to był inny świat. Ona leżała zamknięta w klitce obok garderoby; przebywała w niej już wiele dni. Cała jej swoboda kończyła się na wyjściu do toalety.
Była mocno skrępowana liną.
Zakneblowana taśmą.
Żeby nie zawołała pomocy. Nie mogła krzyczeć, tylko w myślach.
Proszę, pomóżcie mi.
Proszę, ratunku! Jestem tu! Obok! Nie chcę umierać.
Bo ten szaleniec powiedział, że jednego może być pewna tego, że ją zabije.
Ale nikt nie mógł usłyszeć Lizzie Connolly. Przyjęcie trwało, coraz liczniejsze, głośniejsze, wulgarniejsze i bardziej ekstrawaganckie. Nocą limuzyny odbyły jedenaście kursów, dowożąc zamożnych gości do tego wielkiego domu na wybrzeżu Fort Lauderdale. Potem odjechały. Nie czekały na pasażerów. Nikt tego nie zauważył, a przynajmniej nie pokazał po sobie, że zauważył.
I nikt nie zwrócił uwagi na to, że dowiezieni limuzynami goście odjechali zupełnie innymi samochodami. Bardzo drogimi samochodami, najlepszymi na świecie. Wszystkie od pierwszego do ostatniego były kradzione.
Zawodowy futbolista odjechał ciemnokasztanowym kabrioletem, rolls – royce’em corniche, wartym trzysta sześćdziesiąt trzy tysiące dolarów, wykonanym w całości na zamówienie, od lakieru karoserii, drewnianych elementów wnętrza i skóry foteli po tapicerkę. Nawet krzyżujące się „R” umiejscowiono na desce rozdzielczej zgodnie z kaprysem zamawiającego.
Biały gwiazdor rapu odjechał niebieściutkim astonem martinem vanquishem wartym dwieście dwadzieścia osiem tysięcy dolarów, przyspieszającym od zera do stu mil w niecałe dziesięć sekund.
Najdroższym samochodem był produkowany w Ameryce saleen S7 o podnoszonych do góry drzwiach, wyglądzie rekina i pięćset pięćdziesięciu koniach mechanicznych mocy.
W sumie dostarczono kupującym jedenaście bardzo drogich i bardzo nieuczciwie pozyskanych pojazdów.
Srebrna zonda pagani za trzysta siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Silnik wyprodukowanego we Włoszech sportowego samochodu szczekał, wył, ryczał.
Srebrno – pomarańczowy spyker C8 12, z podwójną turbosprężarką i sześćset dwadzieścia koni mechanicznych mocy.
Brązowy kabriolet bentley azure mulliner – za jedyne trzysta siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów.
Ferrari 575 maranello – dwieście piętnaście tysięcy dolarów.!
Porsche GT2.
Dwa bladozłote lamborghini murcielagos, dwieście siedemdziesiąt tysięcy dolarów sztuka, nazwane jak wszystkie lamborghini imieniem sławnego byka.
Hummer Hl, nie tak kosztowny jak pozostałe, ale żaden inny samochód nie śmiał wpakować mu się przed maskę.
W sumie wartość ukradzionych samochodów przekraczała trzy miliony, cena sprzedaży nie sięgała dwóch.
Było czym zapłacić za torty od Sachera. I jeszcze troszkę zostało.
Poza tym Wilk uwielbiał szybkie, piękne samochody… uwielbiał wszystko, co szybkie i piękne.
Następnego dnia wróciłem samolotem do Waszyngtonu. Do domu dotarłem o szóstej wieczorem, zakończywszy pracę na ten dzień. W takich chwilach wydawało mi się, że moje życie prawie wróciło do normy. Może dobrze zrobiłem, wstępując do FBI, może… Kiedy wysiadałem z wiekowego czarnego porsche, zobaczyłem na frontowej werandzie Jannie. Ćwiczyła na skrzypcach. Chciała być drugą Midori. Jej gra robiła wrażenie – przynajmniej na mnie. Kiedy Jannie na czymś zależało, nie odpuszczała.
– Co to za piękna dama trzyma tak idealnie tego juzka* [Jan Juzek – czeski lutnik, wytwarzający w Pradze od 1911 r. skrzypce i inne instrumenty]? – zawołałem, idąc przez trawnik.
Jannie spojrzała w moim kierunku. Nic nie odpowiedziała. Uśmiechała się z wyższością, jakby tylko ona znała ten sekret. Zgodnie z zaleceniami Suzukiego Nana i ja uczestniczyliśmy w jej zajęciach. Zmodyfikowaliśmy nieco harmonogram, aby robić wszystko razem z dziećmi. Obecność rodziców oraz opiekunów przynosiła korzyści w nauce. Suzuki kładł wielki nacisk na unikanie współzawodnictwa i jego negatywnych skutków. Rodzice powinni słuchać taśm i towarzyszyć dziecku w zajęciach. Ja brałem udział w wielu z nich. Nana uczestniczyła w pozostałych. Przyjęliśmy na siebie rolę „domowego nauczyciela”.
– Jakie to piękne. Co za cudowna melodia powitalna – stwierdziłem. Uśmiech Jannie był wart wszystkiego, przez co musiałem przejść w pracy tego dnia.
– Poskromienie dzikiej bestii – powiedziała, gdy skończyła. Włożyła skrzypce pod pachę, opuściła smyczek i ukłoniła się. A potem wróciła do gry.