Pasza Sorokin miał stawić się w poniedziałek o dziewiątej rano w sądzie w Miami. Van, którym transportowano go z więzienia federalnego, miał eskortę sześciu wozów; kierowcy do ostatniej chwili nie znali trasy.
Atak nastąpił na światłach, zanim auta zdążyły skręcić we Florida Turnpike. Użyto broni samopowtarzalnej i granatników, które w niecałą minutę zniszczyły samochody eskorty. Wszędzie leżały trupy i dymiące płaty blachy.
Czarny van, którym przewożono Paszę Sorokina, został natychmiast otoczony przez sześciu niezamaskowanych ludzi w ciemnych ubraniach. Wyważono drzwi i zastrzelono strażników.
Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna podszedł zamaszystym krokiem do otwartych drzwi i zajrzał do wnętrza. Uśmiechnął się z rozbawieniem, jakby w więziennym aucie siedziało małe dziecko.
– Pasza, rozumiem, że zamierzałeś mnie wydać – powiedział Wilk. – Tak mówią moi informatorzy, moi bardzo dobrzy informatorzy, moi niewiarygodnie drogo opłacani informatorzy. Pogadaj o tym ze mną.
– To nieprawda – odparł Pasza, kuląc się w vanie. Miał na sobie pomarańczowy kombinezon i kajdanki na rękach i nogach. Utracił już opaleniznę z Florydy.
– Może tak, może nie – wycedził Wilk.
A potem strzelił z granatnika, celując w Paszę. Nie spudłował.
– Zamoczit – zawołał i ryknął śmiechem. – W dzisiejszych czasach trzeba dmuchać na zimne.
***