Usiadłem na stopniach werandy i słuchałem. Byliśmy tylko my, zachodzące słońce i muzyka. Bestia poskromiona – pomyślałem.
Po zakończeniu ćwiczeń zjedliśmy lekką kolację i pojechaliśmy do Kennedy Center na darmowy program w Grand Foyer. Wieczór nosił tytuł: „Liszt i wirtuozeria”. Ale nie myślcie, że to koniec. Zgodnie z planem podjęliśmy atak na nową ścianę w Capital Y. A potem wraz z Damonem szaleliśmy przy grach wideo: Wieczny Mrok, Requiem dla Zdrowego Rozsądku i Sztuka Wojenna III: Królestwo Chaosu.
Miałem nadzieję, że tak już będzie zawsze. Nawet gdybym był skazany na gry wideo. Znalazłem się na właściwym kursie i podobało mi się to. Nanie i dzieciom również.
Około wpół do jedenastej zadzwoniłem do Jamilli, by zakończyć dzień jak należy. Na odmianę była w domu o przyzwoitej porze.
– Hej – powiedziała, usłyszawszy mój głos.
– I tobie hej. Możesz rozmawiać? Czy dzwonię nie w porę?
– Może uda mi się wygospodarować dla ciebie chwilkę albo dwie. Mam nadzieję, że dzwonisz z domu? No jak? – Wróciłem o szóstej. Potem pojechaliśmy rodzinnie do Kennedy Center. Wieczór się udał.
– Zazdroszczę.
Porozmawialiśmy o jej planach, potem o moim wielkim wieczorze z dziećmi i wreszcie o wydarzeniach w moim życiu prywatnym i zawodowym. Ale nie zapominałem tego, co Jamilla powiedziała na początku rozmowy. Że ma dla mnie chwilę, może dwie. Nie spytałem, dokąd się wybiera. Gdyby chciała mi powiedzieć, zrobiłaby to.
– Tęsknię za tobą, kiedy jesteś w San Francisco – westchnąłem, ale nie drążyłem tematu. Miałem nadzieję, że nie zabrzmiało to obojętnie. Bo moje uczucia wobec Jam to przeciwieństwo obojętności. Nie było chwili, żebym o niej nie myślał.
– Muszę biec, Alex. Pa – powiedziała.
– Pa.
Musiała gdzieś biec. A ja właśnie próbowałem przystopować.
Następnego przedpołudnia kazano mi wziąć udział w konferencji dotyczącej porwania pani Connolly. Przyjęto, że sprawa łączy się z innymi porwaniami z ostatniego roku. Została uznana za priorytetową i nadano jej kryptonim „Biała Dziewczyna”.
Do Atlanty wysłano już Zespół Przyspieszonego Otwarcia. Zażądano zdjęć satelitarnych Phipps Plaza, licząc na to, że uda się zidentyfikować pojazd, którym nieznani sprawcy dotarli na miejsce, zanim odjechali kombi ofiary.
W pozbawionej okien sali spraw priorytetowych w Biurze siedziało około dwudziestu agentów. Po przybyciu na miejsce dowiedziałem się, że oddziałem – matką tej sprawy będzie Waszyngton, co oznaczało, że dyrektor Burns interesuje się nią osobiście. Wydział Dochodzeniowy Spraw Kryminalnych już przygotował raport dla niego. O uznaniu sprawy za priorytetową przesądził fakt, że znikła żona sędziego federalnego.
Obok mnie usiadł Ned Mahoney z HRT. Był nawet nie tyle wylewny, co wręcz przyjacielski. Puścił do mnie oko i powiedział:
– Witam, gwiazdo.
Z drugiej strony klapnęła drobna brunetka w czarnym kombinezonie. Powiedziała, że nazywa się Monnie Donnelley, jest analitykiem przestępstw przeciwko życiu i że skierowano ją do sprawy. Mówiła jak karabin maszynowy i miała nieprawdopodobną energię.
– Wygląda na to, że będziemy razem pracować – powiedziała, ściskając mi rękę. – Słyszałam o tobie wiele dobrego. Znam twoje resume. Też robiłam studium doktoranckie u Hopkinsa. Co ty na to?
– Monnie to nasza najlepsza z najlepszych – wtrącił Mahoney. – Najskromniej mówiąc.
– Masz sto procent racji – zgodziła się z nim. – Rozkolportuj to dalej, proszę. Mam dość statusu tajnej broni.
Zauważyłem, że mój opiekun, Gordon Nooney, nie znalazł się w grupie pięćdziesięciu agentów, którzy tymczasem zgromadzili się w sali. Rozpoczęła się konferencja poświęcona Białej Dziewczynie.
Przed nami pojawił się starszy agent Walter Zelras i zaczął prezentować slajdy. Wyrażał się w sposób profesjonalny, ale bardzo suchy. Czułem się prawie tak, jakbym wylądował w IBM albo Chase Manhattan Bank, a nie w FBI. Monnie szepnęła:
– Nie przejmuj się, będzie gorzej. On dopiero się rozkręca.
Zelras miał buczący głos, przypominający mi mojego starego wykładowcę z Hopkinsa. I tamten, i Zelras przykładali do wszystkiego tę samą wagę, nigdy nie okazywali ekscytacji ani przygnębienia prezentowanym materiałem. Zelras skupił się na ewentualnych związkach porwania Connolly z kilkoma innymi porwaniami dokonanymi w poprzednich miesiącach. Teoretycznie temat zapierający dech w piersiach.
– Gerrold Gottlieb – szepnęła znów Monnie Donnelley. Z trudem powstrzymałem się od śmiechu. Gottlieb był tamtą piłą z Hopkinsa.
– W ciągu ostatniego roku liczba zaginięć zamożnych, atrakcyjnych białych kobiet – mówił Zelras – trzykrotnie przekroczyła normę statystyczną. Odnosi się to zarówno do Stanów Zjednoczonych, jak i do Europy Wschodniej. Zaraz puszczę w obieg katalog kobiet wystawionych na sprzedaż około trzech miesięcy temu. Niestety nie udało się znaleźć osoby lub osób, które stworzyły ten katalog. Wydawało się nam, że trafiliśmy na pewien ślad w Miami, ale okazało się, że prowadzi donikąd.
Kiedy katalog dotarł do mnie, zobaczyłem, że jest czarnobiały, zapewne został ściągnięty z Internetu. Przejrzałem go szybko. Prezentował siedemnaście nagich kobiet. Zawierał takie szczegóły jak rozmiar biustu, obwód talii, oryginalny kolor włosów i kolor oczu. Kobiety występowały pod pseudonimami typu:
Cukierek, Czarnulka, Sexy, Madonna i Soczysta. Były wycenione w granicach od trzech i pół do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Żadnych danych. Ani biograficznych, ani osobowych.
– Podejrzewamy, że chodzi o handel białymi niewolnicami. Podjęliśmy w tej sprawie ścisłą współpracę z Interpolem. Białe niewolnice to kobiety kupowane i sprzedawane w jednym celu, do prostytucji. Najczęściej chodzi o Azjatki, Meksykanki, Latynoski i kobiety z krajów Europy Wschodniej. Tylko te ostatnie są naprawdę białe. Zauważcie również, że w dzisiejszych czasach niewolnictwo uległo globalizacji i wiąże się z większą wymianą informacji niż kiedykolwiek w historii. Niektóre państwa azjatyckie udają, że nie widzą handlu kobietami i dziećmi, zwłaszcza gdy ofiary są kierowane do Japonii i Indii.
W ciągu ostatnich kilku lat gwałtownie wzrósł handel białymi kobietami, szczególnie blondynkami. Ceny zaczynają się od kilkuset dolarów i sięgają pięćdziesięciu tysięcy, a możliwe, że wyżej. Jak powiedziałem, znaczący rynek to Japonia. Kolejny to oczywiście Bliski Wschód. Największą grupę kupujących stanowią Saudyjczycy. Wierzcie lub nie, ale popyt na tego rodzaju towar jest nawet w Iraku i Iranie. Jakieś pytania?
Padło trochę pytań, w większości sensownych, świadczących o tym, że zebrano grupę ludzi znających się na rzeczy.
Początkowo milczałem, mając świadomość, że jestem tu nowy, ale w końcu też zabrałem głos:
– Czemu zakładamy, że porwanie Elizabeth Connolly wiąże się z innymi przypadkami? – Objąłem gestem zebranych. – Mam na myśli związek, który tu omawiano. Zelras miał gotową odpowiedź.
– Porywacze działali w zespole. Gangi porywaczy to znana sprawa w handlu niewolnikami, szczególnie w Europie Wschodniej. Są doświadczone i bardzo sprawne, mają kanały przerzutowe. W przypadku takiej osoby jak pani Connolly zwykle cała sprawa zaczyna się od kupca. Porwanie osoby o wysokiej pozycji jest bardzo ryzykowne, ale gwarantuje wielki zysk. Magnesem jest również to, że nie ma niebezpieczeństwa wpadki, grożącego podczas wymiany ofiary za okup. Porwanie Connolly odpowiada naszej charakterystyce.
Ktoś zapytał:
– Czy kupiec może zażądać konkretnej kobiety? Czy jest taka możliwość? Zelras skinął głową.
– Jeśli zapłata jest odpowiednia, to tak, jak najbardziej. Cena może iść w setki tysięcy. Rozpracowujemy ten motyw. Reszta spotkania obracała się wokół porwania pani Connolly i tego, czy uda się ją szybko znaleźć. Przeważały opinie negatywne. Zwłaszcza jeden szczegół był niepokojący: dlaczego dokonano porwania w miejscu publicznym? Wydawało się, że sprawcom może chodzić o okup, ale przecież nie pozostawili listu z żądaniem zapłaty. Czy ktoś zapragnął właśnie Elizabeth Connolly? Jeśli tak, to kto? Dlaczego właśnie jej? I dlaczego centrum handlowe? Były miejsca bardziej sprzyjające porywaczom. Podczas gdy rozmawialiśmy, na ekranie prezentowano zdjęcie pani Connolly i jej trzech córek. Wszystkie cztery wyglądały na bardzo zżyte ze sobą i szczęśliwe. Widząc je i wiedząc, co je spotkało, czułem strach i smutek. Nagle przyłapałem się na tym, że wspominam chwile spędzone wczoraj z Jannie na werandzie.
Ktoś zapytał:
– Czy znaleziono którąś z porwanych?
– Nie – odparł agent Zelras. – Obawiamy się, że nie żyją, że porywacze lub ich zleceniodawcy uznali, iż mogą się ich pozbyć.
Kiedy tego dnia wróciłem po lunchu na zajęcia, miałem okazję wysłuchać kolejnej serii koszmarnych dowcipów Horowitza. Uniósł w górę kartki z przygotowanym materiałem.
– Oto zweryfikowana lista ulubionych piosenek Davida Koresha* [Yernon Howell, przywódca sekty religijnej, który wraz z siedemdziesięcioma czterema zwolennikami zginął w 1993 r, podpaliwszy swoją wiejską posiadłość, gdy otoczyła ją policja.]: Rozpal moje życie, Płonę, Wielkie kule ognia. Moja ulubiona to Palę dom. Uwielbiam Talking Heads.
Doktor Horowitz chyba wiedział, że jego dowcipy są marne, ale czarny humor pasuje do funkcjonariuszy policji. Trzeba było mu też przyznać, że umiał zachować kamienną twarz, kiedy nas „zabawiał”. I wiedział, kto nagrał Palę dom.
Mieliśmy zajęcia z następujących przedmiotów: kierowanie połączonych spraw, wymiana informacji między agencjami policyjnymi, dynamiczna osobowość wielokrotnych morderców. Podczas tych ostatnich zajęć dowiedzieliśmy się, że to, iż wielokrotni zabójcy są „dynamiczni”, oznacza, że są coraz lepsi w zabijaniu. Tylko „cechy rytualne” nie ulegają zmianie. Nie zawracałem sobie głowy notatkami.
Następne były zajęcia praktyczne w terenie. Wszyscy włożyliśmy sportowe kurtki z osłonami na gardło, maski na twarz i udaliśmy się do Hogans Alley. Trzy samochody goniły czwarty. Wyły syreny, padały rozkazy z megafonów:
– Stop! Zjechać na pobocze! Wysiadać z rękami w górze.
Amunicja była ćwiczebna, pociski z końcówkami z kolorowym płynem.