Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czasem myślałam o dziewczynkach, które nie uwierzą. Dokąd pójdą po śmierci? Pamiętam, jak kiedyś zobaczyłam dziecko, które, nawet zdaniem misjonarek, nie miało Nowego Przeznaczenia, dziewczynkę, której ojcem był jej własny dziadek. Ujrzałam ją w sali dla najmłodszych, gdzie co rano pracowałam. Nikt nie dał dziewczynce imienia, a Matka Wang powiedziała mi, żebym nie brała jej na ręce, nawet gdyby płakała, bo coś jest nie tak z jej szyją i główką. Dziecko nie wydawało żadnych dźwięków. Miało płaską i okrągłą twarz jak duży półmisek, dwoje wielkich oczu, mały nosek i usteczka. Dziewczynka miała skórę białą niczym ryżowy makaron, a ciało, za małe w porównaniu z głową, nieruchome jak kwiat z wosku. Poruszały się tylko jej oczy, tam i z powrotem, jak gdyby obserwowały latającego pod sufitem komara. Któregoś dnia zobaczyłam jej łóżeczko puste. Panna Grutoff powiedziała, że dziewczynka jest już dzieckiem Boga, wiedziałam więc, że umarła. W ciągu lat spędzonych w sierocińcu widziałam sześcioro dzieci, które wyglądały tak samo i ojcami wszystkich byli dziadkowie. Wszystkie urodziły się ze “wspólną twarzą", jak mówiła Matka Wang. Jak gdyby przez czyjś błąd ta sama osoba wracała w to samo ciało. Za każdym razem witałam takie dziecko jak dobrą przyjaciółkę. I za każdym razem płakałam, gdy znów opuszczało świat.

Ponieważ pochodziłam z rodziny wyrabiającej tusz, byłam najlepszą uczennicą kaligrafii, jaka kiedykolwiek chodziła do tej szkoły. Tak powiedział Nauczyciel Pan. Często wspominał czasy dynastii Qing, gdy wszystko uległo zepsuciu, nawet system egzaminów. Jednak wracał do dawnych czasów z sentymentem. Mówił do mnie:

– LuLing, gdybyś wtedy urodziła się jako dziewczynka, mogłabyś zostać uczonym.

Tak dokładnie powiedział. Mówił też, że jestem lepsza w kaligrafii od jego syna, Kai Jinga, którego sam uczył.

Kai Jing, geolog, w istocie był bardzo dobrym kaligrafem, zwłaszcza na kogoś, kto miał osłabioną prawą połowę ciała po przebytym w dzieciństwie polio. Na szczęście kiedy zachorował, rodzina wydała całe oszczędności na najlepszych lekarzy z Zachodu i Chin. Jedyną pozostałością po chorobie było więc tylko lekkie utykanie i opadające ramię. Później misjonarki pomogły mu zdobyć stypendium na słynnym uniwersytecie w Pekinie, gdzie studiował, by zostać geologiem. Po śmierci jego matki wrócił do domu, żeby zaopiekować się ojcem i pracować z naukowcami w kamieniołomie.

Codziennie jeździł na rowerze z sierocińca do kamieniołomów i z powrotem, pedałując do samych drzwi klasy ojca. Nauczyciel Pan siadał bokiem z tyłu roweru i gdy jego syn pedałował do ich pokoi na drugim końcu klasztoru, wszystkie uczennice i nauczyciele wołali:

– Ostrożnie! Niech pan nie spadnie! Siostra Yu bardzo podziwiała Kai Jinga. Kiedyś pokazała go dzieciom, mówiąc:

– Widzicie? Wy też możecie postawić sobie za cel pomaganie innym zamiast być dla nich ciężarem. Innym razem słyszałam, jak mówi:

– To wielka tragedia, że taki przystojny chłopiec musi kuleć.

Być może chciała w ten sposób pocieszyć dziewczęta. Mnie zdawało się jednak, że chciała powiedzieć, że tragedia Kai Jinga była większa, ponieważ urodził się ładniejszy od innych. Jak Siostra Yu mogła w ogóle tak pomyśleć? Akurat ona? Czy jeśli bogacz straci dom to gorzej, niż gdyby dom stracił biedak?

Zapytałam o to starszą dziewczynę, która odparła:

– Co za głupie pytanie. Oczywiście! Przystojny i bogaty mają więcej do stracenia.

Jednak nie wydawało mi się to słuszne.

Pomyślałam o Drogiej Cioci. Podobnie jak Kai Jing, urodziła się piękna, a potem jej twarz została zniszczona. Zawsze słyszałam, jak ludzie mówili:

– To straszne mieć taką twarz. Lepiej by było, gdyby umarła.

Czy myślałabym tak samo, gdybym jej nie kochała? Pomyślałam o tamtej ślepej żebraczce. Komu będzie jej brakowało?

Nagle zapragnęłam odnaleźć tę żebraczkę. Mogłaby porozmawiać w moim imieniu z Drogą Ciocią. Mogłaby mi powiedzieć, gdzie ona teraz jest. Wędruje po Końcu Świata czy tkwi uwięziona w słoju? I co z klątwą? Czy niebawem mnie odnajdzie? Gdybym teraz umarła, komu na tym świecie będzie mnie brakowało? Kto powita mnie na tamtym?

Gdy była ładna pogoda, Nauczyciel Pan zabierał starsze dziewczęta do kamieniołomów na Wzgórzu Smoczej Kości. Robił to z dumą, wśród geologów bowiem pracował jego syn. Kamieniołom z początku był tylko jaskinią, podobną do tej, która należała do rodziny Drogiej Cioci, lecz gdy go ujrzałam, zmienił się już w gigantyczny wykop głębokości stu pięćdziesięciu stóp. Od dołu do góry i od prawej do lewej, na dnie i ścianach wymalowano białe linie, więc kamieniołom wyglądał, jak gdyby przykryto go olbrzymią siecią rybacką.

– Jeśli ktoś znajdzie kawałek zwierzęcia, człowieka albo broni myśliwskiej – tłumaczył nam Kai Jing – zapisuje, z którego kwadratu kamieniołomu pochodzi znalezisko. Możemy obliczyć wiek tego przedmiotu na podstawie miejsca, w którym go znaleziono, ponieważ wiemy, że najstarsza jest warstwa ósma. Wtedy naukowcy wracają tam i kopią głębiej.

Zawsze przynosiłyśmy naukowcom termosy z herbatą i ciasteczka, a oni, widząc nas, szybko wychodzili z dołu, posilali się i wzdychali z wdzięcznością:

– Dziękuję, dziękuję. Byłem taki spragniony, że jeszcze trochę i sam zmieniłbym się w wyschniętą kość.

Od czasu do czasu na stromej drodze pojawiała się riksza, z której wysiadał palący fajkę cudzoziemiec w grubych okularach i pytał, czy znaleziono coś nowego. Zazwyczaj naukowcy wskazywali jakieś miejsce, a człowiek z okularach kiwał głową, lecz wydawał się rozczarowany. Kiedy indziej bywał bardzo ożywiony i mówiąc, coraz szybciej ssał swoją fajkę. Potem wsiadał do rikszy i zjeżdżał ze wzgórza, u stóp którego czekał na niego lśniący czarny samochód, by zawieźć go z powrotem do Pekinu. Biegłyśmy do punktu obserwacyjnego na szczycie wzgórza, skąd można było zobaczyć drugi koniec kotliny i jadący wąską drogą czarny samochód, który wzbijał słupy kurzu.

Gdy nadchodziła zima, naukowcy musieli się śpieszyć, zanim ziemia stanie się zbyt twarda i skończy się sezon kopania. Pozwalali niektórym dziewczętom schodzić na dno dołu i pomagać sypać wykopaną ziemię do skrzyń albo malować na nowo białe linie, albo uważnie przesiewać to, co przesiano już dziesięć razy. Nie wolno nam było wchodzić w miejsca, gdzie były sznury – to tam znaleziono ludzkie kości. Niewprawne oko mogło pomylić kości z kamieniami lub kawałkami glinianych naczyń, ale ja umiałam je rozróżnić. Nauczyłam się tego, zbierając kości z Drogą Ciocią. Wiedziałam również, że kości Człowieka z Pekinu w rzeczywistości nie pochodzą od jednej osoby, lecz od wielu – mężczyzn, kobiet i dzieci. Były to małe kawałeczki, z których nie udałoby się złożyć nawet jednej osoby. Nie mówiłam o tym innym dziewczętom. Nie chciałam się popisywać. Pomagałam więc tak jak one, tylko tam, gdzie pozwalali nam chodzić naukowcy, czyli w miejscach, w których były przede wszystkim kości zwierząt, rogi jeleni i skorupy żółwi.

Pamiętam dzień, w którym doczekałam się szczególnej pochwały od syna Nauczyciela Pana.

– Pracujesz z wielką uwagą – powiedział Kai Jing.

Odtąd przesiewanie ziemi stało się moim ulubionym zajęciem. Potem jednak zrobiło się lodowato zimno i przestałyśmy czuć własne palce i policzki. Nadszedł więc kres pracy i pochwał.

Drugim z moich ulubionych zajęć było uczenie innych. Czasem uczyłam malować. Pokazywałam młodszym uczennicom, jak pędzelkiem zrobić uszy, ogon i wąsy kota. Malowałam konie i żurawie, małpy, a nawet hipopotama. Pomagałam również uczennicom poprawiać kaligrafię i myśli. Przypomniałam sobie wszystko, czego Droga Ciocia mnie nauczyła o pisaniu znaków, o tym, że trzeba pomyśleć o swoich intencjach, o przepływie ch'i z ciała do ręki, przez pędzelek i do malowanej linii. Każde z pociągnięć pędzelka miało znaczenie, a ponieważ każde słowo składało się z wielu linii, miało także wiele znaczeń.

Najmniej lubiłam zajęcia, które co tydzień wyznaczała mi Siostra Yu: zamiatanie podłóg, czyszczenie umywalek czy ustawianie ławek w rzędy na czas zajęć w kaplicy, a potem ustawianie ich z powrotem przy stołach w porze obiadu. Może te zajęcia nie wydawałyby mi się takie złe, gdyby Siostra Yu nie wytykała mi cały czas błędów. Jednego tygodnia kazała mi się zająć pełzającymi owadami. Narzekała, że mnisi ich nie zabijali, sądząc zapewne, że mogły być kiedyś istotami ludzkimi albo świętymi.

– Te robaki pewnie były kiedyś panami – gderała Siostra Yu, a potem kazała mi: – Depcz je, zabijaj, rób wszystko, żeby tu nie wchodziły.

Drzwi większości pokoi, z wyjątkiem tych, które zajmowali cudzoziemcy, nigdy nie zamykano, chyba że zimą, więc mrówki i karaluchy swobodnie maszerowały przez progi. Wchodziły także przez szczeliny w ścianach i przez kraty z szerokich drewnianych desek, które wpuszczały do środka powietrze i światło. Wiedziałam jednak, co zrobić. Droga Ciocia mnie tego nauczyła. Kratownice zakleiłam papierem. Potem wzięłam z klasy kawałek kredy i narysowałam linie przed wszystkimi progami i wokół szczelin. Mrówki wyczuwały kredę i zdezorientowane zawracały i wychodziły. Karaluchy były odważniej sze. Przechodziły przez kredę, a pył wchodził pod ich pancerze do stawów. Na drugi dzień leżały na grzbietach z nogami w powietrzu, zaduszone na śmierć.

Tego tygodnia Siostra Yu nie ganiła mnie. Otrzymałam natomiast nagrodę za Nadzwyczajne Oczyszczanie – dwie wolne godziny, w których mogłam robić, co mi się podoba, o ile nie będzie to nic złego. W zatłoczonym sierocińcu nigdy nie było miejsca na samotność. Postanowiłam zatem spędzić dwie darowane godziny sama. Przez długi czas nie czytałam stronic, które przed śmiercią zapisała Droga Ciocia. Powstrzymywałam się przed tym, ponieważ wiedziałam, że jeśli ujrzę jej pismo, rozpłaczę się i Siostra Yu skarci mnie za rozczulanie się nad sobą w obecności Małej Ding czy innych młodszych dziewcząt. W niedzielne popołudnie znalazłam opuszczony składzik zalatujący stęchlizną i pełen małych posążków. Usiadłam na podłodze, opierając się o ścianę przy oknie. Rozwinęłam niebieski materiał, w który zapakowane były stronice. I pierwszy raz spostrzegłam, że Droga Ciocia wszyła w ten materiał małą kieszonkę.

46
{"b":"94968","o":1}