Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ojciec – jęknęła. – Chcę do niego iść.

Pochyliła się nad ciałem, próbując objąć myślą to, co się stało, tymczasem Wuj podniósł porzucony przez strażnika pistolet.

– Przysięgam, że odnajdę demony, które przyniosły mojej oblubienicy tyle rozpaczy! – zawołał i wystrzelił w niebo. Huk przestraszył jego konia.

Droga Ciocia nie widziała kopnięcia, które zabiło Wuja, lecz usłyszała okropny trzask, z jakim musiała się otworzyć ziemia, gdy się rodziła. Przez resztę życia miała słyszeć ten dźwięk w odgłosie łamanych gałązek, trzaskającego ognia, rozłupywanego w lecie melona.

I tak Droga Ciocia tego samego dnia została wdową i sierotą.

– To klątwa – mówiła cicho, spoglądając na ciała mężczyzn, których kochała.

Przez trzy bezsenne noce po ich śmierci Droga Ciocia przepraszała zwłoki ojca i Najmłodszego Wuja. Przemawiała do ich nieruchomych twarzy. Dotykała ich ust, choć nie wolno było tego robić i kobiety w domu bały się, że złe duchy mogą ją opętać albo pozostać.

Trzeciego dnia przyjechał Chang z trumnami.

– To on ich zabił! – krzyczała Droga Ciocia. Chwyciwszy pogrzebacz, próbowała uderzyć trumniarza. Zaczęła okładać pogrzebaczem trumny.

Bracia Wuja musieli odciągnąć ją siłą. Przepraszali Changa za szaleństwo dziewczyny, a on odrzekł, że należy tylko podziwiać tak wielką rozpacz. Droga Ciocia nadal szalała z podziwu godnej rozpaczy, więc kobiety musiały ją związać od łokci po kolana paskami materiału. Potem położyły ją w k'ang Najmłodszego Wuja, a ona wiła się i skręcała jak uwięziony w kokonie motyl. Dopiero gdy Prababcia zmusiła ją do wypicia miseczki lekarstwa, jej ciało zwiotczało. Przez dwa dni i dwie noce śniła, że jest z Wujem, leżąc w jego k'ang jako żona.

Kiedy odzyskała przytomność, leżała sama w ciemności. Miała wolne nogi i ręce, lecz była bardzo słaba. W domu panowała cisza. Droga Ciocia poszła szukać ojca i Najmłodszego Wuja. Dotarła go głównego korytarza, lecz ciał nie było, już zostały ukryte w drewnianych skrzyniach, zrobionych ręką Changa. Z płaczem chodziła po domu, ślubując, że niebawem znajdzie się razem z nimi w żółtej ziemi. Weszła do pracowni, gdzie robiło się tusz, szukając kawałka sznura, ostrego noża, zapałek, które mogłaby połknąć, czegoś, co sprawiłoby jej większy ból, niż teraz czuła. Wtedy dostrzegła naczynie z czarną żywicą. Zanurzyła w płynie czerpak i włożyła w czeluść pieca. Lepki tusz zmienił się w zupę niebieskich płomieni. Przechyliła łyżkę i połknęła jej zawartość.

Prababcia pierwsza usłyszała głuche hałasy w pracowni. Wkrótce zjawiły się tam pozostałe kobiety. Droga Ciocia miotała się po podłodze, oddychając z sykiem ustami, które były czarne od krwi i tuszu.

– Jakby w misce z jej ust pływały węgorze – powiedziała Matka. – Lepiej dla niej, żeby umarła.

Lecz nie dopuściła do tego Prababcia. We śnie przyszedł do niej duch Najmłodszego Wuja i ostrzegł, że jeśli Droga Ciocia umrze, duchy ich obojga będą krążyć po domu, szukając zemsty na tych, którzy nie okazali jej litości. Wszyscy wiedzieli, że nie ma nic gorszego od mściwych duchów. Przez nie pokoje cuchną jak zwłoki. Przez nie w jednej chwili jełczeje tofu. Przez nie dzikie stworzenia wspinają się na ściany i bramy. Mając w domu duchy, nikt nigdy nie śpi dobrze.

Prababcia dzień w dzień zanurzała pasy materiału w maściach i kładła na rany Drogiej Cioci. Kupiła kości smoka, pokruszyła i posypała nimi spuchnięte usta. Wówczas zauważyła, że jeszcze jedna część ciała Drogiej Cioci spuchła: jej łono.

Przez kilka następnych miesięcy z ran Drogiej Cioci zniknęła ropa i zaczęły się tworzyć blizny, a łono zrobiło się duże jak tykwa. Kiedyś była bardzo ładną dziewczyną. Teraz na jej widok każdy wzruszał ramionami, z wyjątkiem ślepych żebraków. Pewnego dnia, gdy było już wiadomo, że Droga Ciocia przeżyje, Prababcia zwróciła się do swej milczącej pacjentki:

– Uratowałam ci życie i gdzie się teraz z dzieckiem po – dziejesz? Co zrobisz?

W nocy do Prababci znów przyszedł duch Najmłodszego Wuja, a nazajutrz rano Prababcia oznajmiła Drogiej Cioci:

– Masz tu zostać i być piastunką tego dziecka. Pierwsza Siostra uzna je za swoje i wychowa jako Liu. Tym, których poznasz, będziemy mówić, że jesteś daleką krewną z Pekinu, kuzynką, mieszkałaś w klasztorze, dopóki się nie spalił, i omal nie straciłaś życia w pożarze. Nikt cię nie rozpozna z taką twarzą.

I tak się stało. Droga Ciocia została w domu. Ja byłam powodem, jedynym powodem, dla którego nadal żyła. Pięć miesięcy po moich narodzinach w roku 1916 Matka urodziła GaoLing, a wcześniej Prababcia zmusiła ją, by mnie uznała za swoje dziecko. Jak Matka mogła twierdzić, że miała dwójkę dzieci w odstępie pięciu miesięcy? Przecież to niemożliwe. Tak więc Matka postanowiła czekać. Dokładnie dziewięć miesięcy po moich narodzinach, w 1917 roku i w bardzo szczęśliwym dniu urodziła się GaoLing, tym razem oficjalnie.

Dorośli znali prawdę o naszych narodzinach. Dzieci wiedziały tylko tyle, ile miały udawać, że wiedzą. I choć byłam rozgarnięta, w rzeczywistości byłam głupia. Nigdy nie wątpiłam w prawdę, jaką słyszałam. Nie dziwiłam się, dlaczego Droga Ciocia nie ma imienia. Dla innych była Piastunką. Dla mnie Drogą Ciocią. Nie wiedziałam, kim naprawdę jest, dopóki nie przeczytałam, co napisała.

Jestem twoją matką, brzmiały te słowa.

Przeczytałam to dopiero po jej śmierci. Pamiętam jednak, jak mówiły mi to jej ręce, widziałam, jak mówi to oczyma. Gdy jest ciemno, mówi to do mnie wyraźnym głosem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Mówi językiem spadających gwiazd.

W roku 1929, gdy miałam czternaście lat, stałam się złym człowiekiem.

Tego samego roku na Wzgórze Smoczej Kości w Ustach Góry przyjechali naukowcy, chińscy i cudzoziemscy. Na głowach mieli kapelusze przeciwsłoneczne, a na nogach wellingtony. Przywieźli ze sobą łopaty i pręty, sita do sortowania i musujące płyny. Kopali w kamieniołomach, ryli w jaskiniach. Chodzili od apteki do apteki, kupując wszystkie stare kości. Słyszeliśmy pogłoski, że cudzoziemcy chcą postawić własne fabryki smoczych kości, i kilkunastu ludzi ze wsi poszło do kamieniołomów z siekierami, żeby ich przegonić.

Wtedy jednak jeden z chińskich robotników, którzy przeprowadzali wykopy dla naukowców, rozpuścił plotkę, że dwie ze smoczych kości mogły być zębami pochodzącymi z ludzkiej głowy. Wszyscy sądzili, że mowa o kimś zmarłym niedawno. Z czyjego grobu? Czyjego dziadka? Czyjej babki? Niektórzy przestali kupować kości smoka. W aptekach pojawiły się duże szyldy z napisem: “Żaden ze sprzedawanych tu leków nie zawiera części ciała człowieka".

Droga Ciocia miała wtedy jeszcze cztery czy pięć kości, jakie zostały jej po wyprawie do rodzinnej jaskini, nie licząc kości wróżebnej, którą wiele lat temu podarował jej ojciec. Z pozostałych zrobiła lekarstwo, którym przez wiele lat mnie leczyła, zapewniając, że nie są to kości ludzkie.

Niebawem przyszedł do niej we śnie Sławny Nastawiacz Kości.

– Kości, które masz, nie pochodzą od smoków – powiedział. – To kości naszej rodziny, przodka, który został przygnieciony w Małpiej Szczęce. Ukradliśmy je, dlatego nas przeklął. Dlatego powymierali prawie wszyscy członkowie naszej rodziny, twoja matka, twój brat, ja, twój przyszły mąż – przez tę klątwę. I nie kończy się na śmierci. Odkąd przybyłem do Świata Jin, cień przodka skacze na mnie z każdego zakątka. Gdybym nie był martwy, tysiąc razy umarłbym ze strachu.

– Co mamy począć? – spytała go we śnie Droga Ciocia.

– Zwrócić kości. Dopóki nie połączą się z resztą ciała, przodek nie przestanie nas nękać. Ty będziesz następna, klątwa przejdzie też, oczywiście, na wszystkie następne pokolenia naszej rodziny. Wierz mi, córko, nie ma nic gorszego, niż pozostawić na świecie krewnego narażonego na zemstę.

Nazajutrz rano Droga Ciocia wstała wcześnie i nie było jej prawie cały dzień. Kiedy wróciła, wydawała się spokojniejsza. Później jednak robotnicy ze Wzgórza Smoczej Kości rozpuścili nowinę: “Zęby są nie tylko ludzkie – mówili – ale pochodzą z czaszki jednego z naszych najstarszych przodków, sprzed miliona lat!". Naukowcy postanowili nazwać czaszkę “Człowiekiem z Pekinu". Musieli tylko znaleźć więcej kawałków, żeby zrobić całą czaszkę, potem jeszcze trochę, żeby połączyć z czaszką szczękę, szczękę z szyją, szyję z ramionami i tak dalej, aż powstałby cały człowiek. Oznaczało to, że trzeba znaleźć mnóstwo kawałków, i dlatego naukowcy prosili mieszkańców wsi, żeby przynosili wszystkie smocze kości ze swoich domów i sklepów z lekami. Jeśli okazało się, że kości pochodzą od starożytnych ludzi, ich właściciel dostawał nagrodę.

Milion lat! Wszyscy ciągle o tym mówili. Wczoraj w ogóle nie mieli potrzeby wypowiadać tej liczby, dziś nie Mogli przestać jej powtarzać. Młodszy Wuj przypuszczał, ze na jednym kawałku smoczej kości można zarobić milion miedziaków. A Ojciec rzekł:

– Miedziaki są dziś nic niewarte. Prędzej dostaniesz milion srebrnych taeli.

Snując domysły i sprzeczając się, ustalili cenę na milion złotych sztabek. Całe miasteczko o tym mówiło. “Stare kości obrastają nowym tłuszczem" – powtarzali ludzie. Smocze kości były teraz warte ogromnie dużo, przynajmniej w ludzkiej wyobraźni, nikt więc nie mógł już ich kupować jako lekarstwa. Ludzi trapionych wysysającymi życie chorobami nie można było uleczyć. Cóż to jednak mogło mieć za znaczenie? Przecież pochodzili od Człowieka z Pekinu. A on był sławny.

Naturalnie pomyślałam o smoczych kościach, które Droga Ciocia zaniosła z powrotem do jaskini. Też były ludzkie – tak powiedział jej we śnie ojciec.

– Mogłybyśmy sprzedać je za milion sztabek – powiedziałam do niej. W swoim przekonaniu nie chodziło mi tylko o własne dobro. Gdyby Droga Ciocia dała nam bogactwo, może moja rodzina bardziej by ją szanowała.

– Za milion czy dziesięć milionów, nieważne – skarciły mnie jej mówiące ręce. – Gdybyśmy je sprzedały, klątwa powróci. Przyjdzie duch i zabierze ze sobą nas i nasze kości. Potem będziemy musiały nosić milion sztabek na naszych martwych karkach, żeby się wykupić w drodze przez piekło. – Szturchnęła mnie w czoło. – Duchy nie spoczną, dopóki nie wymrze cała nasza rodzina. Cała, do ostatniej osoby. – Uderzyła się pięścią w pierś. – Czasem wolałabym już nie żyć. Naprawdę chciałam umrzeć, ale wróciłam dla ciebie.

34
{"b":"94968","o":1}