Na dnie jaskini leżały narzędzia do kopania, różnej wielkości żelazne kliny, młotki i kleszcze, a także worki do wynoszenia ziemi. Ściany jaskini składały się z wielu warstw niby przekrojony pudding ryżowy ośmiu skarbów, gdzie na wierzchu były najlżejsze, kruche rzeczy, potem gęstsza, zawiesista część, jak pasta fasolowa, a im bliżej spodu, tym warstwa cięższa. Najwyżej położoną warstwę najłatwiej było odłupać. Najniższa przypominała skałę. Ale właśnie tu znajdowano najlepsze kości. Po kilkusetletnim pogłębianiu dna jaskini powstał nawis, który groził zawaleniem. Jej wnętrze wyglądało jak zęby trzonowe małpy, które mogą przegryźć człowieka na dwoje. Dlatego nazwano to miejsce Małpią Szczęką.
Kiedy odpoczywałyśmy, Droga Ciocia zaczęła poruszać poplamionymi tuszem palcami.
– Nie zbliżaj się do małpich zębów z tamtej strony. Kiedyś ugryzły jednego z moich przodków i potem pożarły go kamienie. Mój ojciec znalazł tam jego czaszkę. Od razu położyliśmy ją na swoim miejscu. Oddzielenie głowy od ciała sprowadza nieszczęście.
Kilka godzin później wypełzałyśmy z Małpiej Szczęki z workiem ziemi i jeśli szczęście nam dopisało, jedną lub dwiema kośćmi smoka. Droga Ciocia wznosiła je w stronę nieba i biła pokłony, dziękując bogom. Wierzyła, że właśnie dzięki kościom z tej jaskini jej rodzina zasłynęła jako nastawiacze kości.
– Kiedy byłam mała – mówiła pewnego razu podczas powrotu do domu – pamiętam, że do mojego ojca przychodziło wielu zrozpaczonych ludzi. Był dla nich ostatnią szansą. Jeśli ktoś nie mógł chodzić, nie mógł też pracować. A jeżeli nie mógł pracować, jego rodzina nie miała co jeść. Potem musiałby umrzeć i byłby to koniec jego gałęzi rodziny i wszystkiego, na co pracowali jego przodkowie.
Dla tych zrozpaczonych klientów ojciec Drogiej Cioci miał leki w trzech rodzajach: nowoczesne, eksperymentalne i tradycyjne. Nowoczesnym środkiem była zachodnia medycyna misjonarzy. Eksperymentalnym – zaklęcia i śpiewy wędrownych mnichów. Metoda tradycyjna polegała na leczeniu kośćmi smoka oraz konikami morskimi i wodorostami, pancerzami owadów i rzadkimi nasionami, korą drzew i odchodami nietoperza, wszystkim w najlepszym gatunku. Ojciec Drogiej Cioci był tak utalentowany, że przyjeżdżali do niego pacjenci z pięciu górskich wsi, którzy słyszeli o Sławnym Nastawiaczu Kości z Ust Góry (zapiszę jego imię, dopóki je pamiętam).
Mimo sławy i niewątpliwych zdolności nie mógł zapobiec wszystkim tragediom. Gdy Droga Ciocia miała cztery lata, jej matka i starsi bracia umarli na chorobę wysuszającą jelita. Podobnie inni krewni z obu stron rodziny – zmarli ledwie trzy dni po ceremonii czerwonego jaja, kiedy to pili wodę ze studni, zarażoną ciałem dziewczyny, która popełniła samobójstwo. Nastawiacz czuł ogromny wstyd, że nie udało mu się uratować członków własnej rodziny, więc aby urządzić wszystkim godny pogrzeb, wydał całą fortunę i popadł w długi.
– Rozpieścił mnie ze smutku – mówiły dłonie Drogiej Cioci. – Pozwalał mi robić wszystko to, co mógłby robić syn. Nauczyłam się czytać i pisać, zadawać pytania i zagadki, pisać wiersze złożone z ośmiu kolumn, podziwiać naturę podczas samotnych spacerów. Stare służące przestrzegały go, że to niebezpieczne, że zamiast okazywania światu swojego szczęścia powinnam wobec obcych być nieśmiała i płochliwa. Pytały, dlaczego nie bandażuje mi stóp. Mój ojciec przywykł do widoku najgorszych cierpień. Wobec mnie był jednak bezradny. Nie mógł znieść mojego płaczu.
Tak więc Droga Ciocia krok w krok chodziła za swoim ojcem w pracowni i w aptece. Moczyła łubki i zrywała mech. Polerowała wagę i sprawdzała rachunki. Gdy klient wskazał jakiś słój, umiała odczytać nazwę zawartości, nawet trudne naukowe słowa, oznaczające zwierzęce organy. Gdy była starsza, nauczyła się puszczać krew za pomocą ostrego gwoździa, oczyszczać skaleczenia własną śliną, nakładać warstwę robaków, by odsączyć ropę, oraz opatrywać sterczące kości plecionym papierem. Zanim przestała być dzieckiem i wkroczyła w wiek dziewczęcy, zdążyła usłyszeć wszystkie rodzaje krzyków i przekleństw wydawanych przez cierpiących. Dotykała tylu ciał, żywych, umierających i martwych, że niewiele rodzin widziało w niej żonę dla swych synów. Nigdy nie zawładnęło nią uczucie do mężczyzny, ale za to potrafiła rozpoznać drgawki przedśmiertne.
– Gdy uszy robią się miękkie i przylegają płasko do głowy, jest już za późno – powiedziała mi kiedyś. – Kilka sekund później słychać ostatni świszczący oddech. Ciało zaczyna stygnąć. – Nauczyła mnie wielu takich rzeczy.
W najtrudniejszych przypadkach pomagała ojcu kłaść rannego na lekkiej macie, wyplecionej z rattanu. Ojciec podnosił i opuszczał konstrukcję za pomocą sznura i bloków, a ona pilnowała, by mata cała zanurzyła się w wannie ze słoną wodą. W unoszonym na powierzchni ciele połamane kości wracały na swoje miejsce. Potem Droga Ciocia przynosiła ojcu paski rattanu, wcześniej namoczone, aby zmiękły. Wyginał z nich łubki, aby kończyna mogła oddychać, ale była unieruchomiona. Pod koniec wizyty otwierał słój z kośćmi smoka i wąskim dłutkiem odłupywał skrawek cienki jak kawałek obciętego paznokcia. Droga Ciocia ucierała go srebrną kulą na proszek. Proszek dosypywano do maści albo mikstury, którą chory miał pić. Potem szczęśliwy pacjent wracał do domu. Niedługo znów mógł chodzić na cały dzień do kamieniołomu.
Pewnego dnia w porze kolacji Droga Ciocia opowiedziała mi swoimi dłońmi historię, którą tylko ja potrafiłam zrozumieć.
– Do mojego ojca przyszła bogata dama i kazała mu zdjąć bandaże ze swoich stóp i sprawić, żeby wyglądały nowocześniej. Powiedziała, że chce nosić buty na wysokim obcasie. “Ale niech nowe stopy nie będą za duże – zastrzegła się. – Nie takie, jak stopy niewolnic ani cudzoziemskich kobiet. Niech będą naturalnie mole jak u niej". Pokazała na moje stopy.
Zapominając, że Matka i ciotki siedzą przy stole, powiedziałam na głos:
– Czy zabandażowane stopy naprawdę wyglądają jak białe lilie, tak jak piszą w romantycznych książkach?
Matka i ciotki, które nadal bandażowały stopy, spojrzały na mnie spod zmarszczonych brwi. Jak mogę tak otwarcie mówić o najbardziej intymnych częściach ciała kobiety? Droga Ciocia udała, że mnie karci, ale naprawdę jej ręce powiedziały:
– Zwykle są pomarszczone jak pleciony chleb. Ale jeśli są brudne i pełne zgrubień, wyglądają jak zgniłe korzenie imbiru i mają zapach jak ryje świń martwych od trzech dni.
W ten sposób Droga Ciocia nauczyła mnie być krnąbrną, tak jak ona. Nauczyła mnie być ciekawą, jak ona. Nauczyła mnie być rozpieszczoną. Przez te cechy nie mogła mnie nauczyć, jak być lepszą córką, choć na koniec próbowała walczyć z moimi wadami.
Pamiętam, jak bardzo się starała. Był to nasz ostatni wspólny tydzień. Przez wiele dni nie mówiła do mnie, tylko pisała, pisała i pisała. Wreszcie wręczyła mi plik arkuszy związanych sznurkiem.
– Oto moja prawdziwa historia – powiedziała mi – Twoja także.
Chcąc jej zrobić na złość, nie przeczytałam większości tych kartek. Gdy jednak przeczytałam, oto czego się dowiedziałam.
Pewnego dnia późną jesienią, gdy Droga Ciocia skończyła już dziewiętnaście lat według chińskiego kalendarza, nastawiacz kości miał dwójkę nowych pacjentów. Pierwszym było wrzeszczące dziecko z rodziny, która mieszkała w Nieśmiertelnym Sercu. Drugim był mój Najmłodszy Wuj. Obaj pacjenci przysporzyli Drogiej Cioci wiele przykrości, lecz każdy z zupełnie innego powodu.
Ryczące dziecko było najmłodszym synem człowieka o szerokiej piersi, który nazywał się Chang i był trumniarzem, co wzbogacił się dzięki zarazom. Z wierzchu jego trumien było rzeźbione drewno kamforowe, ale środek krył tanią sośninę, pomalowaną i polakierowaną, żeby wyglądała jak znacznie szlachetniejsze złote drewno.
Kawałek tego złotego drewna, spadając ze sterty, wybił dziecku ramię ze stawu. Dlatego malec tak głośno wył, wyjaśniała z przerażoną miną żona Changa. Droga Ciocia poznała tę nerwową kobietę. Przed dwoma laty siedziała ona przed sklepem nastawiacza kości, bo jej oko i szczękę zranił kamień, który spadł znikąd, pewnie prosto z nieba. Teraz wróciła tu z mężem, który bijąc dziecko po nodze, kazał mu przestać hałasować. Droga Ciocia krzyknęła na Changa:
– Najpierw ramię, a teraz chce mu pan jeszcze złamać nogę?
Chang zmierzył ją krzywym spojrzeniem. Droga Ciocia wzięła dziecko na ręce. Wtarła odrobinę lekarstwa w jego policzki. Po chwili dziecko ucichło, ziewnęło i zasnęło. Nastawiacz kości naprawił drobny bark, umieszczając go na swoim miejscu.
– Co to za lekarstwo? – spytał Drogiej Cioci trumniarz. Nie odpowiedziała.
– Tradycyjne składniki – odrzekł nastawiacz kości. – Trochę opium, trochę ziół i specjalna smocza kość, którą wykopaliśmy w sekretnym miejscu, znanym tylko naszej rodzinie.
– Specjalna smocza kość? – Chang zanurzył palec w miseczce z lekiem, a potem dotknął nim wnętrza swojego policzka. Podał trochę substancji Drogiej Cioci, która z niesmakiem pociągnęła nosem, a on roześmiał się, posyłając jej znaczące spojrzenie, jak gdyby była jego własnością i miała robić to, czego on zechce.
Zaraz po wyjściu Changów z dzieckiem zjawił się utykający Najmłodszy Wuj.
Wyjaśnił, że zranił go spłoszony koń. Wuj jechał z Pekinu do Nieśmiertelnego Serca i podczas popasu koń przestraszył królika, który z kolei przestraszył konia, a koń nadepnął na stopę Wuja, łamiąc mu trzy palce. Wuj postanowił więc przyjechać na swoim złym koniu prosto do Ust Góry, do Sławnego Nastawiacza Kości.
Najmłodszy Wuj zasiadł na krześle z czarnego drewna, na którym siadali badani pacjenci. Droga Ciocia była w pokoju za sklepem i widziała go przez uchyloną zasłonę. Był szczupłym dwudziestodwuletnim mężczyzną. Miał szlachetne rysy, ale nie zachowywał się zbyt dumnie ani oficjalnie. Jego szaty nie zdradzały wielkiego bogactwa, lecz był bardzo zadbany. Droga Ciocia usłyszała, jak żartuje na temat wypadku:
– Moja klacz oszalała ze strachu i myślałem, że pogalopuje prosto do świata zmarłych ze mną na grzbiecie. Wtedy weszła Droga Ciocia, mówiąc:
– Ale los przywiódł pana tutaj.
Wuj zamilkł. Kiedy się uśmiechnął, zapomniał o bólu. Kiedy kładła mu na stopę gorącą maść z kości smoka, postanowił się z nią ożenić. Tak brzmiała wersja Drogiej Cioci o rym, jak się w sobie zakochali.