Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Instynkt mi podpowiadał, że tylko się ze mną droczy. Nie wątpiłam, że rozejrzał się po moim mieszkaniu, ale nie przypuszczałam, by grzebał w mojej bieliźnie. Po prawdzie, niewiele jej miałam, a i to było niespecjalnie wyrafinowane. Mimo wszystko czułam jednak, że naruszono moją prywatność. Poczęstowałabym go pieprzem bez zastanowienia, ale nie ufałam pojmnikowi w swej dłoni. W końcu należał do niego.

Zakołysał się na obcasach.

No i co, nie zaprosisz mnie do środka? Nie chcesz wiedzieć, jak się nazywam? I dlaczego tu przyszedłem?

Wal.

Nie tutaj. – Pokręcił głową. – Muszę wejść do mieszkania i usiąść. Miałem dziś ciężki dzień.

Nie ma mowy. Gadaj tutaj.

Wolałbym w środku. To bardziej cywilizowane. Jakbyśmy byli przyjaciółmi.

Nie jesteśmy przyjaciółmi. I jeśli nie zaczniesz gadać ze mną tutaj, to poczęstuję cię pieprzem.

Był mojego wzrostu, jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów, i miał posturę ulicznego hydrantu. Trudno było określić jego wiek. Może pod czterdziestkę. Kasztanowe, rzednące włosy. Brwi wyglądały jak naszpikowane sterydami. Na nogach miał podniszczone adidasy, poza tym był ubrany w czarne lewisy i ciemnoszarą bluzę.

Westchnął głęboko i wyciągnął zza pazuchy colta kaliber 0.38.

To nie jest dobry pomysł z tym pieprzem – oświadczył. – Musiałbym cię zastrzelić.

Poczułam, jak opada we mnie żołądek, a serce zaczyna mi walić w piersi. Pomyślałam o zdjęciach i o tym, jak ktoś dał się zabić i poćwiartować. Fred jakimś cudem został w to wplątany. A teraz zostałam wplątana ja. I było bardzo prawdopodobne, że trzyma mnie na muszce facet, który miał bezpośredni związek z tym sfotografowanym workiem.

Jeśli zastrzelisz mnie w holu, ściągniesz sobie na głowę moich sąsiadów – zauważyłam.

Świetnie. Ich też zastrzelę.

Nie podobał mi się pomysł z zabijaniem kogokolwiek, zwłaszcza mojej osoby, weszliśmy więc obydwoje do mieszkania.

Tak jest znacznie lepiej – powiedział, kierując się do kuchni, gdzie otworzył lodówkę i wyjął sobie piwo.

Skąd to piwo?

Sam je przyniosłem. Przecież nie od wróżki piwnej. Szanowna damo, musisz wybrać się na zakupy. Niezdrowo tak żyć.

Kim jesteś?

Wsunął broń za pasek od spodni i wyciągnął do mnie rękę.

Jestem Mokry.

Co to za imię?

Dobre jak każde inne.

Aha.

Masz jakieś prawdziwe imię?

Owszem, ale nie musisz go znać. Wszyscy nazywają mnie Mokry. Moczyłem się w dzieciństwie. To stąd.

Teraz, kiedy nikt już do mnie nie celował, czułam się znacznie lepiej. Na tyle, by ulec ciekawości.

Więc co to za interes z Fredem?

Prawdę mówiąc, Fred jest mi winien trochę pieniędzy.

Ach tak.

I chcę je odzyskać.

Powodzenia.

Wypił jednym haustem pół butelki piwa.

Nie wykazujesz zrozumienia.

Jak to się stało, że Fred jest ci winien pieniądze?

Fred lubi czasem postawić na konie.

Chcesz mi powiedzieć, że jesteś jego bukmacherem?

Owszem, to właśnie chcę ci powiedzieć.

Nie wierzę. Fred nigdy nie obstawiał.

Skąd wiesz?

Poza tym nie wyglądasz na bukmachera – dodałam.

A jak wygląda bukmacher?

Inaczej. Szacowniej.

Zakładam, że szukasz Freda. Ja też szukam Freda, więc może razem go poszukamy – zaproponował.

Pewnie.

Widzisz, to nie było takie trudne.

Pójdziesz sobie teraz?

Jeśli nie chcesz, żebym został i pooglądał sobie telewizję.

Nie.

I tak mam w domu lepszy odbiornik – oświadczył.

O wpół do pierwszej byłam na dole i czekałam na faceta o przydomku Czołg. Zdrzemnęłam się wcześniej i teraz byłam lekko nieprzytomna. Włożyłam czarne dżinsy, czarny T-shirt, wojskową czapkę Komandosa i czarną kurtkę z napisem OCHRONA. Na prośbę Komandosa wzięłam broń, a do torby schowałam pozostały rynsztunek – paralizator elektryczny, pojemnik z pieprzem w spreju, latarkę i kajdanki.

Parking o tej porze nocy miał nierzeczywisty wygląd. Samochody emerytów były pogrążone w głębokim śnie, ich maski i dachy odbijały światła latarni. Asfalt połyskiwał jak rtęć. Stojące w sąsiedztwie domki jednorodzinne były ciemne i ciche. Od czasu do czasu po St. James przemykał jakiś wóz. Na rogu błysnęły reflektory i na parking wjechał samochód. Przeżyłam chwilę paniki, bojąc się, że to nie Czołg, tylko Ramirez. Jednak twardo stałam w miejscu, myśląc o broni przy biodrze i wmawiając sobie, że jestem zimną, złą, niebezpieczną kobietą, z którą lepiej nie zaczynać. No, chodź tu, palancie, myślałam. Tak, pewnie. Gdyby to rzeczywiście był Ramirez, zlałabym się w spodnie i zwiała z wrzaskiem do domu.

Wóz był czarny i lśniący. Terenowy. Zatrzymał się przede mną, a szyba po strome kierowcy zjechała w dół.

Z kabiny wyjrzał Czołg.

Gotowa do rock and roiła? Usiadłam obok niego i zapięłam pas.

Spodziewasz się dziś niezłej potańcówki?

Niczego się nie spodziewam. Nie przy takiej robocie. Równie dobrze można patrzeć, jak trawa rośnie.

Przyjęłam to z ulgą. Musiałam dużo sobie przemyśleć i nie zależało mi na tym, by oglądać tego faceta w akcji. Co więcej, nie chciałam oglądać siebie w akcji.

Znasz bukmachera zwanego Mokry?

Mokry? Nie. Nigdy o takim nie słyszałem. Miejscowy?

Prawdę mówiąc, nie wiem.

Jazda przez miasto upłynęła w spokoju. Przed domem na Sloane Street stał samotny wóz. Kolejna terenówka, czarna i nowa. Czołg zaparkował za nią. Dalej, po obu stronach ulicy, stały rzędem samochody.

Przestrzegamy tu zakazu parkowania przed budynkiem – wyjaśnił Czołg. – To pozwala utrzymać porządek.

Mieszkańcy mają parking z tyłu. Tylko wozy ochrony mogą tutaj stać.

A jak ktoś chce mimo wszystko zaparkować?

Zniechęcamy go.

Czołg był mistrzem niedomówienia.

W holu dostrzegłam dwóch ludzi. Byli ubrani na czarno, w kurtkach z napisem OCHRONA. Jeden z nich podszedł do drzwi i otworzył je.

Czołg wkroczył do środka i rozejrzał się.

Działo się coś?

Nic. Spokój całą noc.

Kiedy ostatni raz robiliście obchód?

O dwunastej.

Czołg skinął głową.

Mężczyźni zabrali swoje rzeczy – duży termos, książkę, torbę gimnastyczną – i wyszli na zewnątrz. Stali przez chwilę na ulicy, rozglądając się, po czym wsiedli do swojej terenówki i odjechali.

Pod ścianą naprzeciwko wejścia ustawiono mały stół i składane krzesła, dzięki czemu ochroniarze mogli obserwować zarówno drzwi, jak i schody na piętro. Na stoliku leżały dwa odbiorniki walkie-talkie.

Czołg spojrzał na drzwi wejściowe, wziął jeden z nadajników i zapiął sobie przy pasku.

Idę na obchód. Zostań tutaj i pilnuj. Daj mi znać, jak ktoś podejdzie do drzwi. Zasalutowałam.

W porządku – pochwalił. – To mi się podoba.

Siedziałam na składanym krześle i obserwowałam drzwi. Nikt się do nich nie zbliżał. Obserwowałam schody. Tam też nic się nie działo. Skontrolowałam swoje paznokcie. Nie wyglądały szczególnie dobrze. Popatrzyłam na zegarek. Minęły dwie minuty – jeszcze tylko czterysta siedemdziesiąt osiem i będę mogła iść do domu.

Na schodach pojawił się Czołg. Zszedł niespiesznie do holu i usiadł na swoim krześle.

Wszystko w porządku.

Co teraz?

Teraz zaczekamy.

Na co?

Na nic.

Dwie godziny później Czołg spoczywał w swobodnej pozie na swoim krześle. Ręce trzymał skrzyżowane na piersi, oczy miał przymknięte, ale czujnie obserwował drzwi. Jego metabolizm zwolnił tempo jak u gada. Brak ruchu klatki piersiowej. Żadnych zmian w pozycji ciała -sto dwadzieścia pięć kilo ochrony w zawieszeniu czynności życiowych.

Za to ja przestałam walczyć z własną słabością i by nie spaść z krzesła, wyciągnęłam się na podłodze, gdzie mogłam się zdrzemnąć bez obawy, że coś sobie połamię.

Usłyszałam nagle, jak krzesło Czołga zaskrzypiało. Usłyszałam też, jak Czołg pochyla się do przodu. Otworzyłam oko.

Czas na obchód? Czołg był już na nogach.

Ktoś jest przy drzwiach.

Usiadłam, żeby spojrzeć, i nagle BANG! Rozległ się głośny huk broni palnej, a potem usłyszałam, jak pęka szkło. Czołg poleciał do tyłu, uderzył w stolik i runął na podłogę.

Do holu wpadł strzelec, w dłoni wciąż ściskał broń. To był ten sam człowiek, którego Czołg wyrzucił przez okno, lokator spod 3C. W jego oczach czaiło się szaleństwo, twarz była blada.

Rzuć broń! – wrzasnął do mnie. – Rzuć tę pieprzoną broń.

Spuściłam wzrok i zobaczyłam, że istotnie trzymam w dłoni broń.

Nie zastrzelisz mnie, prawda? – spytałam. Słyszałam swój własny głos, dudniący głucho w mojej głowie.

Mężczyzna miał na sobie długi płaszcz przeciwdeszczowy. Rozchylił gwałtownie poły i pokazał jakieś paczki przymocowane taśmą do ciała.

Widzisz to? Ładunki wybuchowe. Spróbuj tylko się opierać, a wylecimy w powietrze.

Usłyszałam brzęk i uświadomiłam sobie, że broń wysunęła mi się z palców i spadła na podłogę.

Muszę wejść do mieszkania – oświadczył. – Natychmiast.

Jest zamknięte.

No to dawaj klucz.

Nie mam klucza.

Jezu – zaklął. – Więc wyważ te cholerne drzwi kopniakiem.

Ja?

A widzisz tu kogoś jeszcze? Spojrzałam na leżącego Czołga. Nie ruszał się. Facet w płaszczu przeciwdeszczowym machnął spluwą w stronę schodów.

Jazda.

Ominęłam go ostrożnie i weszłam na piętro. Stanęłam przed drzwiami z numerem 3C i nacisnęłam klamkę. Zamknięte na amen.

Wyważ je z kopa – nakazał facet w płaszczu. Kopnęłam drzwi.

Chryste! To ma być kop? Nic nie wiesz? Nie oglądasz telewizji?

Cofnęłam się o kilka kroków i rzuciłam się na drzwi. Uderzyłam w nie bokiem i odbiłam się. Drzwi nie poniosły uszczerbku.

Skutkowało, jak robił to Komandos – zauważyłam.

Facet w płaszczu pocił się obficie, spluwa drżała mu w dłoni. Odwrócił się do drzwi, wycelował trzymaną obiema dłońmi broń i dwukrotnie nacisnął spust. Poleciały drzazgi, rozległ się dźwięk metalu uderzającego o metal. Kopnął drzwi na wysokości zamka i otworzył je na oścież. Wskoczył do środka, zapalił światło i rozejrzał się błyskawicznie.

Gdzie moje rzeczy?

Posprzątaliśmy.

Pobiegł do sypialni i łazienki, potem wrócił do salonu. Pootwierał szafki kuchenne.

Nie mieliście prawa! – darł się na mnie. – Nie mieliście prawa zabrać mi towaru.

12
{"b":"94195","o":1}