Rany, popatrzcie tylko! – zawołała babka, spoglądając na parking. – Ale tłok. U Stivy musi być komplet. W każdej sali chyba ktoś leży. Rozmawiałam z Jean Moon, a ona mi powiedziała, że jej kuzynka Dorothy zmarła wczoraj rano i nie dało rady wcisnąć jej do Stivy. Jean musiała zawieźć ją do Mosela.
A co jest nie tak u Mosela? – zainteresował się Briggs.
Nie ma pojęcia o makijażu – wyjaśniła babka. – Kładzie zbyt grubą warstwę różu. A ja lubię, kiedy nieboszczyk wygląda ładnie i naturalnie.
Owszem, ja też lubię – zgodził się Briggs. – Nie ma nic gorszego niż nienaturalnie wyglądające zwłoki.
Deszcz złagodniał i przeszedł w mżawkę, ale wieczór nadal nie był odpowiedni do spacerów na świeżym powietrzu, wysadziłam więc babkę i Briggsa pod drzwiami domu pogrzebowego, a sama odjechałam, by zaparkować na ulicy. Znalazłam wolne miejsce przecznicę dalej i nim dotarłam z powrotem do Stivy, moje włosy były bardziej poskręcane niż po lokówce, a bawełniany sweterek wydłużył się o pięć centymetrów.
Larry Lipinski, jak przystało na mordercę-samobójcę, leżał w sali numer jeden. Rodzina i przyjaciele skupili się wokół trumny. Resztę pomieszczenia wypełniał ten sam tłum, który widziałam u Marthy Deeter – zawodowi żałobnicy, jak babcia Mazurowa i Sue Ann Schmatz, a także pracownicy firmy śmieciarskiej.
Babka podeszła do mnie dziarskim krokiem, za nią dreptał pośpiesznie Briggs.
Złożyłam już kondolencje – oświadczyła. – I muszę powiedzieć, że to doprawdy niesympatyczni osobnicy. Co za wstyd, że taki łajdak zabiera miejsce porządnym ludziom jak Dorothy Moon.
Przypuszczam, że nie dali ci zdjęcia.
Figę – odparła babka. – Figę mi dali.
I zrobili to w wielkim stylu – dorzucił Briggs z uśmiechem. – Szkoda, że tego nie widziałaś.
I tak nie sądzę, by chodziło o tego samego człowieka – zauważyłam sceptycznie.
Nie powiedziałabym – upierała się babka. – Wyglądają, jakby chcieli coś ukryć. Zdaje mi się, że to niezłe gagatki.
Gdybym była spokrewniona z kimś, kto przyznał się do morderstwa, też czułabym się nieswojo.
Nie martw się – pocieszała mnie babka. – Przewidziałam to i przygotowałam sobie zawczasu pewien plan.
Tak, plan, zgodnie z którym o wszystkim zapomnimy – powiedziałam.
Babka nastawiła czułki, wodząc spojrzeniem po zebranych.
Emma Getz powiedziała mi, że nieboszczyk w sali numer cztery jest naprawdę nieźle odszykowany. Chyba rzucę na niego okiem.
Pójdę z panią – wtrącił Briggs. – Nie chcę niczego stracić.
Nie byłam zainteresowana salą numer cztery, postanowiłam więc zaczekać w holu. Znudziło mi się to jednak po paru minutach, więc podeszłam do stolika i poczęstowałam się kilkoma ciasteczkami. Potem znudziły mi się ciastka, więc udałam się do damskiej toalety poprawić sobie włosy. Duży błąd. Lepiej nie oglądać swoich włosów. Wróciłam do ciastek i schowałam kilka do kieszeni dla Reksa.
Liczyłam właśnie płytki na suficie i zastanawiałam się, co robić dalej, kiedy włączył się alarm przeciwpożarowy. A ponieważ nie tak dawno temu dom Stivy spłonął do szczętu, nikt nie marudził. Z każdej sali wylewał się do holu strumień ludzi, którzy pędzili na złamanie karku w stronę wyjścia. Nie dostrzegłam nigdzie babci Mazurowej, zaczęłam się więc przebijać przez tłum uciekających do sali numer cztery. Była pusta, kiedy tam dotarłam, jeśli nie liczyć pani Kunkle, która spoczywała błogo w kapsule wiecznego snu z mahoniu i mosiądzu za dwanaście tysięcy dolarów. Pognałam z powrotem do holu i już miałam poszukać babki na zewnątrz, kiedy zauważyłam, że drzwi sali numer jeden są zamknięte. Pozostałe stały otworem, ale te, za którymi spoczywał Lipinski, były zamknięte na gjucho.
W dali zawodziły syreny, ja zaś miałam złe przeczucia co do sali numer jeden. Na drugim końcu holu Stiva wołał do swego pomocnika, by sprawdził zaplecze. Odwrócił się i spojrzał na mnie, a jego twarz zrobiła się blada jak papier.
To nie ja! – zawołałam. – Przysięgam!
Pobiegł za pomocnikiem i gdy tylko zniknął z pola widzenia, ruszyłam do sali Lipinskiego i spróbowałam otworzyć drzwi. Gałka obracała się, ale drzwi stawiały opór, naparłam więc na nie ciałem. Otworzyły się na oścież i zobaczyłam Briggsa, który poleciał do tyłu.
Cholera! – zaklął. – Zamknij drzwi, frajerko.
Co robisz?
A jak myślisz? Stoję na czujce.
Na drugim końcu sali babka zdążyła już podnieść wieko trumny Lipinskiego. Stała jedną nogą na składanym krześle, drugą opierała się o krawędź trumny, i robiła zdjęcia jednorazowym aparatem.
Babciu!
O rany, ten facet nie wygląda najlepiej – oceniła.
Zejdź stamtąd!
Muszę wypstrykać rolkę. Nie lubię, jak zostają niewykorzystane klatki.
Przebiegłam między rzędami krzeseł.
Nie możesz tego robić!
Mogę, kiedy stoję na krześle. Przedtem miałam w obiektywie twarz tylko z jednej strony. I bardzo niedobrze, bo brakuje mu kawałka gjowy.
Przestań robić zdjęcia i zejdź z tego krzesła!
Ostatnie! – oświadczyła z ulgą babka, opuszczając posterunek i wrzucając aparat do torebki. – Mam kilka dobrych ujęć.
Opuść wieko! Opuść wieko! Łup!
Nie wiedziałam, że to takie ciężkie – westchnęła.
Ustawiłam krzesło z powrotem pod ścianą. Rzuciłam też okiem na trumnę, by się upewnić, czy wszystko jest okay. Potem wzięłam babkę za rękę.
Wyjdźmy stąd.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, zanim zdążyliśmy zrobić choć jeden krok. W progu stanął Stiva i posłał mi pełne przestrachu spojrzenie.
Co tu robisz? Myślałem, że wyszłaś z budynku.
Nie mogłam znaleźć babki – odparłam. – I… eee…
Przyszła tu, żeby mnie ratować – dokończyła babka, biorąc mnie pod rękę i prowadząc do drzwi. – Oddawałam zmarłemu szacunek, kiedy włączył się alarm i wszyscy stąd wybiegli. Ktoś mnie przewrócił i nie mogłam wstać. Był tu ze mną ten karzełek, ale potrzeba by takich dwóch, żeby mnie podnieść z podłogi. Gdyby nie moja wnuczka, spaliłabym się na popiół.
Karzełek! – zawołał z oburzeniem Randy Briggs. -Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem karzełkiem!
No cóż, wyglądasz bez wątpienia jak karzełek -oświadczyła babka i wciągnęła nosem powietrze. – Czy to dym?
Nie – odparł Stiva. – Chyba fałszywy alarm. Dobrze się pani czuje?
Tak mi się wydaje – uspokoiła go babka. – Mam szczęście, zważywszy na moje stare kruche kości. – Zerknęła na mnie. – Wyobraź sobie tylko: fałszywy alarm.
Wyobraź sobie. Mhm. Coś mi nagle zaświtało.
Kiedy wyszliśmy, przed budynkiem stały dwa wozy strażackie. Na chodniku tłoczyli się żałobnicy, dygocząc w strugach deszczu. Nie pozwalała im odejść ciekawość oraz fakt, że w środku pozostały ich płaszcze. Przy krawężniku parkował radiowóz policyjny.
Nie włączyłaś alarmu, prawda? – spytałam babcię Mazurową.
Kto, ja?
Moja matka czekała w drzwiach, kiedy wróciliśmy do domu.
Słyszałam syreny – powiedziała. – Nic wam się nie stało?
Pewnie, że nie – uspokoiła ją babka. – Przecież widzisz.
Pani Ciak miała telefon od swojej córki, która powiedziała, że u Stivy wybuchł pożar.
Jaki tam pożar – machnęła ręką babka. – Jeden z tych fałszywych alarmów.
Grymas matki wyrażał głęboką dezaprobatę.
Babka strząsnęła krople deszczu z płaszcza i powiesiła go w garderobie.
Początkowo myślałam, że będę miała wyrzuty sumienia, bo straż przyjechała niepotrzebnie, ale zauważyłam, że za kierownicą siedzi Bucky Moyer. A wiecie, jak Bucky lubi prowadzić ten wielki wóz.
Szczerze mówiąc, była to prawda. Co więcej, Bucky był nieraz podejrzewany o wzniecanie fałszywego alarmu, byle tylko przejechać się po mieście wozem gaśniczym.
Muszę iść – oświadczyłam. – Mam jutro mnóstwo roboty.
Zaczekaj – poprosiła matka. – Dam ci trochę kurczaka.
Babka zadzwoniła o ósmej.
Umówiłam się dziś rano na wizytę w salonie piękności – powiedziała. – Pomyślałam, że może mnie podrzucisz, a po drodze mogłybyśmy załatwić wiadomą rzecz.
Zdjęcia?
Tak.
Na którą jesteś umówiona?
Na dziewiątą.
Najpierw zatrzymałyśmy się przy sklepie fotograficznym.
Zamów ekspres – powiedziała babka, wręczając mi kliszę.
To będzie kosztowało fortunę.
Mam kupon – uspokoiła mnie babka. – Dają go emerytom, wychodząc z założenia, że nie zostało im za dużo czasu. Mogliby umrzeć, czekając na wywołanie.
Wysadziłam babkę pod salonem i pojechałam do biura. Lula usadowiła się na kanapie ze skaju, popijając kawę i czytając horoskop. Connie siedziała przy biurku i zajadała bajgla. Yinniego nigdzie nie było widać.
Lula odłożyła gazetę, gdy tylko stanęłam w drzwiach.
Chcę wszystko wiedzieć. Wszystko. Chcę znać szczegóły.
Nie ma o czym mówić – powiedziałam. – Stchórzyłam i nie włożyłam tej sukienki.
Co? Czy dobrze słyszę?
To trochę skomplikowane.
Chcesz mi powiedzieć, że nie poszalałaś sobie w weekend?
Tak.
Dziewczyno, to gorzej niż źle. Nie musiała mi tego mówić.
Macie jakichś zbiegów? – spytałam Connie.
W niedzielę nic się nie pojawiło. A dzisiaj jest jeszcze za wcześnie.
Gdzie Yinnie?
W więzieniu. Wpłaca kaucję za złodzieja sklepowego. Wyszłam z biura i stanęłam na chodniku, patrząc na buicka.
Nienawidzę cię – oświadczyłam.
Usłyszałam cichy śmiech za plecami i odwróciłam się. Był to Komandos.
Zawsze tak gadasz ze swoim samochodem? Chyba musisz zacząć nowe życie.
Życie już mam. A potrzebuję samochodu.
Patrzył na mnie przez chwilę, a ja bałam się zgadywać, o czym myśli. Brązowe oczy spoglądały badawczo, a na twarzy malowało się łagodne rozbawienie.
Co jesteś gotowa zrobić dla nowego wozu?
A co masz na myśli? Znów cichy śmiech.
Musi być moralnie słuszne?
O jakim samochodzie mówimy?
Mocnym. Sexy.
Miałam wrażenie, że oba te określenia mogłyby się odnosić do proponowanej roboty.
Zaczął padać lekki deszczyk. Komandos podniósł kaptur mojej kurtki i schował mi pod nim włosy. Jego palec zakreślił linię na mojej skroni, nasze oczy spotkały się i przez jeden przerażający moment sądziłam, że chce mnie pocałować. Moment minął i Komandos się rozmyślił.