Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sprzedał się.

Sprzedał się za powietrze, dom i słońce, za las, za morze, za lata wolności…

Choć nie o tym wtedy myślał. O czym wtedy myślał? O czym wtedy…? O czym…?

Nie, ona nie ma prawa pytać, nie ma prawa oskarżać. Kto jej podsunął kartkę? To przecież poufne informacje. Pewnie ten pieprzony gliniarz. Jak jej powiedzieć, wytłumaczyć… Tłumaczyć się, nie, czemu to on ma się tłumaczyć, zresztą, przecież prawda jest tysiąckroć gorsza od tego kłamstwa. Nie, nie będzie ni mówił.

Pamiętasz drwala stojącego u wrót raju, przyciskającego do piersi siekierę, powtarzającego wciąż „Nie oddam, nie oddam”. Nie możesz ustąpić, nie ustąpisz.

Posłuchaj kobieto, która zadajesz ból, która każesz pamiętać i wspominać. Nie przyjdę od ciebie! Nie!

Pusta butelka wypadła z dłoni. Oczy chwilę jeszcze błądziły po ścianach pokoju, zatrzymały się na zdjęciu, na ostatniej skreślonej cyfrze. Pięć. Do urodzin zostały cztery dni.

„… Przecież, my nie mówimy, że to nie są ludzie. Jak najbardziej – to są ludzie. Pamiętajmy jednak: życie ludzkie nie jest dobrem najwyższym…”

Historia Partii Postępu, Wypisy 2078

Po raz trzeci wykręcił numer Roberta i po raz trzeci nikt nie podniósł słuchawki. Cisnął telefon ze złością i ciężko opadł na fotel.

W głowie miał stado czerwonych mrówek. Chodziły to tu, to tam, po przeponach, bruzdach, wiązadłach i płatach, szwendały się pojedynczo i parami, bywało, że cała kolumna przetaczała się z jednej półkuli do drugiej. Czasem któraś z mrówek zaczynała kąsać bezbronną tkankę, czasem któraś splunęła jadem i wbijała żuwaczki w neuronowe struktury.

Potem przeszły na czaszkę, wędrowały po jej wewnętrznej powierzchni, zwieszone czułkami na dół, szły i przytupywały, a ich krok, z początku bezładny, równał z każdą chwilą, potężniał wytupywany setkami par mrówczych nóg, lewa, lewa, a każda mrówka ma przecież sześć odnóży, o cztery więcej niż człowiek, lewa, lewa, i dudni, więc gdy się tak ustawią, jedna za drugą i idą równym krokiem, w rytm komend mrówczego dowódcy, w lewo zwrot, jak ci żołnierze na moście, most się zawalił, równaj! a tu nie się nie zawali, będą tak deptać, i będzie dudnić i huczeć, miarowo, rytmicznie, biegiem! i wiesz, że nie ma nic, by to uciszyć i wiesz, że sam sobie jesteś winien… Lewa!!!

Miał potwornego kaca.

Robert wciąż nie odpowiadał.

Tyson nie sądził, by Jack przeszkadzał w skontaktowaniu się z chłopcem. Dopóki adwokat nie odczyta zapisu, dopóki nie ma pewności w jaki sposób realizowany i egzekwowany będzie testament, o Roberta dbano i ustępowano mu we wszystkim.

Chłopiec mógł zapomnieć o spotkaniu z Tysonem, albo, co bardziej prawdopodobne Hogen zabrał go do miasta lub do swojej pracy. Tysonowi nie pozostało więc nic innego jak znaleźć jakiś płyn mrówkobójczy. Wiedział dobrze, co najskuteczniej likwiduje ten gatunek owada.

Na dworze było ciepło, przełożył portfel z kieszeni kurtki do spodni i wyszedł z domu.

Kiedy dotarł do rynku, odruchowo skierował się w stronę knajpki, ale już po chwili zmienił kierunek marszu. To ona popełniła błąd. Wiedział, że w końcu i tak tam wstąpi, ale parę godzin, kto wie może nawet za dwa dni, był w stanie wytrzymać.

W sklepie panował przyjemny chłód. Tyson ukłonił się pani Green, wziął koszyk i ruszył na wędrówkę między rzędami półek. Dość wyraźnie zmierzał w jedno miejsce.

Włożył do koszyka butelkę szkockiej, potem drugą, podszedł do działu cukierniczego, ściągnął z półki stos czekolad, ruszył do kasy, w połowie drogi zatrzymał się, zawrócił i dopakował jeszcze jedną whisky.

Pani Green patrzyła na niego z przyjacielskim uśmiechem na twarzy, Płacąc też się uśmiechnął. Kiedy on wędrował po świecie na czworakach, pani Green była chyba najładniejszą dziewczyną na zachód od Prinetown. Tyson ściągnął jedną z wiszących obok kasy toreb i wrzucił do niej całą zdobycz.

– Do widzenia.

– Do widzenia panu – pani Green kiwnęła głową.

Nie zdążył otworzyć drzwi. Otworzył je facet z zewnątrz. To był Plam. Mało się nie zderzyli. Tyson odsunął się, żeby go przepuścić, ale Plam stał w miejscu. A potem się uśmiechnął. Plam nigdy nie należał do najładniejszych dziewczyn na zachód do Prinetown.

– No i co? Nie ma…

– Czego nie ma?

– Chłopczyka. Pojechał chłopczyk, daleko, daleko – Plam nie był chyba zupełnie trzeźwy. – A co, nie wiesz przystojniaczku?

Z cyklu: Definicje człowieka.

Definicja piąta. Aktualna.

„Jeśli nie jesteś w stanie wykonać Testu Sprawnościowego na więcej niż 70 punktów i podpisałeś, albo ktoś z twoich bliskich podpisał za ciebie zgodę na zabieg, przestałeś być człowiekiem. Można cię zabić.”

fragment ulotki propagandowej AsLive

Torba wypadła z ręki Tysona. Butelki whisky wytrzymały.

– Ach, co się… – zaczął Plam, lecz w tym momencie Tyson chwycił go za klapy kurtki.

– Gadaj! Gdzie Robert!

– Jaki Robert? O co chodzi – Plam się uśmiechnął. – A w ogóle, to się odpierdol.

– Gadaj!

Tyson uderzył. Potem pchnął Plama i otworzył nim drzwi. Plam nie złapał równowagi, poleciał na ziemię w tej samej chwili gdy pani Green zaczęła krzyczeć.

– Co pan robi?!

Zatrzasnął drzwi za sobą. Dopadł do podnoszącego się z ziemi Plama. Docisnął go do chodnika.

Mów, kurwa! – wbił łokieć w żołądek Plama.

– Dzisiaj… – Plam przestraszył się, nawet przestał się wyrywać – Rano. Przyjechali abortmani z Prinetown. I zabrali go. Jack ich wezwał.

– Na pewno z Prinetown?! – dłoń objęła twarz, palce zbliżały się do oczu.

– Tak! Przysięgam! Boli… Przysięgam!

Nie kopnął go nawet, szkoda było czasu. Poderwał się i popędził do domu.

„… Pamiętacie Państwo taki stary kawałek:

… U wylotu ula zobaczysz obrazek

Pająk w pajęczynie sobie pszczołę ćwiczy

I cóż to obchodzi pszczoły robotnice

Produkcja się liczy, jednostka jest niczym…

Tak właśnie wygląda społeczeństwo idealne. Społeczeństwo w pełni kontrolowane. Społeczeństwo statystyczne, podatne na manipulacje jak gaz idealny opisany trzema parametrami – ciśnieniem, temperaturą i objętością. Idealne społeczeństwo, to społeczeństwo zatomizowane do końca, kontrola nad nim jest pełna i ostateczna, jak w laboratorium.

Jest coś, co psuje tę harmonię. To rodzina. Matki dalej kochały swoje dzieci i dzieci wciąż szanowały swych rodziców. Atomy gazu łączyły się w cząsteczki. Trzeba było z tym skończyć. I skończono. Nieufność, niepewność, strach. Złamali najbardziej podstawowe uczucia między ludźmi – macierzyństwo, miłość dziecięcą. Po to była eutanazja. Po to właśnie…”

„Atomizacja zupełna”,

fragment broszury Rewolucyjnej Frakcji AE

Zatrzasnął za sobą drzwi, podbiegł do telefonu. Słuchawkę szarpnął tak gwałtownie, że aparat o mało co nie spadł z półki.

– Dom Eutanazyjny w Prinetown. Proszę czekać. Proszę czekać. Proszę… – cichy trzask – Azzad Kumane dyżurny Domu Eutanazyjnego, słucham? – głos był ciepły i grzeczny.

– Dzień dobry. Chciałbym się dowiedzieć o małego chłopczyka, podobno został dziś do was przywieziony?

– O chłopca? Pewnie o Roberta Sulivana?

– Tak, tak… czy on już…?

– Nie proszę pana. Robert Sulivan został odesłany do oddziału stanowego, do Giverin. Ambulans odjeżdża za godzinę.

– Dziękuję – trzasnął słuchawką.

Godzina. Z Merrywil do Prinetown było siedemdziesiąt kilometrów. Zdąży, zdąży na pewno. Ale nie ma na co czekać, zawsze coś może stać się po drodze…

Ze stojącej w drugim pokoju szafy, ściągnął prostopadłościenne, obite czarną skórą pudło. Było ciężkie. Musiało być ciężkie. Wyszedł z domu, otworzył drzwiczki samochodu i położył pudło w bagażniku. Siadł za kierownicą, sięgnął ręką do kieszeni. Kluczyków nie było, musiał zostawić w domu.

– Diabli… – teraz już nie pozwolił sobie na powolny krok. Przebiegł przez ogród, przez chwilę miotał się po pokoju zanim znalazł kluczyki. Kiedy znów zamykał drzwi mieszkania usłyszał, że ktoś otwiera furtkę. Zanim się odwrócił, furtka już się zatrzasnęła. Byli w komplecie. Jack, Plam i Pistol. Jeden obok drugiego powoli, bardzo powoli szli w stronę Tysona.

– Nie mam teraz czasu, chłopcy – kółka breloczka, którym spięte były klucze, nasunął na środkowy palec prawej ręki. Klucze ułożył tak, by szpicami wystawały spomiędzy palców zaciśniętej w pięść dłoni.

– A gdzie ci się tak spieszy, mordko? – Pistol wycelował w jego stronę. – Dzisiaj przebrałeś miarkę.

Zatrzymali się trzy kroki od Tysona. Wciąż w jednej linii.

– Dlaczego wysłałeś chłopca?

– Mogę ci powiedzieć – Jack pokiwał głową. – Tak, mogę ci powiedzieć… Wczoraj odczytali testament starego. Rzeczywiście ja byłem powiernikiem i miałem zostać opiekunem Roberta. Tylko że stary nie zostawił pieniędzy, nic, a nic. Jego szmalec to bujda. Nabraliśmy się wszyscy. A już najbardziej Robert. Nie stać mnie na jego utrzymywanie, to raz, dwa…

– Dobra – Tyson przypomniał sobie, że nie ma zbyt wiele czasu. – Przepuśćcie mnie.

– Ty, Plam – zdziwił się Midge Pistol – Zwariował! Jak Boga kocham, zwariował!

– Kochaj go dalej – warknął Tyson – I spieprzaj. Jack, po co zadajesz się z takim gnojem? Przecież to szczyl…

– Ty! – udało się, sprowokował Pistola. Midge skoczył do przodu zaciskając pięści. Tyson był gotów. Zmarkował cios lewą, prawą, uzbrojoną w klucze, uderzył w szczękę. Zabolało, ale Pistola stokroć bardziej. Krzyknął, próbował zetrzeć z twarzy krew. Nie zdążył. Tyson kopnął go w brzuch, uchylił się przed uderzeniem wchodzącego do walki Plama. Przyjął ciężar jego ciała na bark. Łokciem trafił w zęby. Coś strzeliło. Hogen próbował podejść od tyłu. Tyson gwałtownie cofnął się dwa kroki, zdążył przy tym zahaczyć pięścią Pistola. Midge zwalił się na ziemię, chciał od razu wstać, Tyson kopnął go w brzuch odbierając oddech. W tej chwili sam poczuł pierwsze uderzenie, potem drugie, aż odrzuciło go do tyłu. Krew na wargach. Hogen poszedł do przodu, sądząc zapewne, że Tyson zdolny jest już tylko do przyjmowania razów. Popełnił błąd.

9
{"b":"93996","o":1}