Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zabłąkane słowa wierszy czy piosenki przeturlały się po głowie tam i z powrotem i wróciły na swoje miejsce w układance pamięci.

Dobre słowa…

Blondyna z radia wyłączyła się, za to jakiś wyraźnie znudzony gość zaczął czytać wiadomości. Tyson łapał tylko pierwsze słowa każdej informacji, bo te znudzony spiker wymawiał najgłośniej. Było o czwartej ekspedycji marsjańskiej, wojnie karteli w Japonii, kalipsochodzie, konflikcie na granicy litewsko-estońskiej, śnieżycy gdzieś tam, pożarze gdzie indziej, czterech katastrofach samolotowych i chińskich terrorystach. No a na koniec ten znudzony facet podniósł głos i powiedział:

„Dziś rano, w sądzie stanowym w Morfolk, odczytano akt oskarżenia w procesie doktora Beaffona. Beaffonowi i jego współpracownikom zarzuca się złamanie etyki lekarskiej, wykorzystanie zajmowanego stanowiska do celów osobistych oraz utrzymywanie ludzi przy życiu wbrew ich woli…”

Gliniarz obrócił się gwałtownie i wyłączył radio. Przez chwilę patrzył na Boscha, jakby się nad czymś zastanawiając, wreszcie spojrzał na Tysona.

– Coś nie chodzi ta twoja maszynka – Tyson uśmiechnął się. – Może też nie lubi policjantów.

– Ty nie lubisz?

– Jakbyś był mną, to też byś nie lubił.

Policjant nie odpowiedział. Wziął do ręki pióro, stare pióro na atrament, z czarną oprawką i złotą stalówką, i zaczął coś pisać w leżącym na stole zeszycie.

Po chwili znów włączył radio. Znudzony spiker właśnie datę. Trzeci lipca dwa tysiące osiemdziesiątego szóstego roku, godzina dziesiąta trzydzieści.

Tyson uśmiechnął się lekko. Do Dnia Urodzin pozostało czternaście dni.

Zmrużył oczy i zaczął obserwować policjanta. Wysoki, barczysty, choć nie aż tak jak Tyson, łysy jak kolano, policzki szare, brwi siwe, twarz pobrużdżona, zniszczona. Mocne ręce i dłonie, po ich ciosie ciężko by było wstać. Tyson spojrzał na swoje łapska. Też nie miał się czego wstydzić.

Kapitan Roger Olczoj. Tak się przedstawił. Potem, gdy dostał wydruk z karty Tysona i zobaczył wyrok, przestał być uprzejmy. Z wzajemnością.

Drukarka znów zastukała. Olczoj odepchnął się od stołu, jego fotel na malutkich kółkach podjechał prosto do terminala. Widać było, że to ruch opanowany do perfekcji.

Gliniarz przez chwilę studiował wydruk, spojrzał na Tysona, znów pochylił się nad kartką.

– Pięknie, ptaszku – powiedział w końcu, wstając z fotela. – Oczywiście dostaniesz meldunek. Ale nie wydaje mi się, żebym cię polubił. Absolutnie.

– To mnie… – zaczął Tyson, ale policjant przerwał mu gwałtownie.

– Ty, cwaniaczku, posłuchaj mnie do końca! Jestem policjantem i łapię złodziei. Ale tak bardzo mi nie przeszkadzają. Wypisuję mandaty samochodowe furiatom. Oni mnie tylko złoszczą.

– Rozumiem – głos Tysona stał się grzeczny i uniżony. – Ale takich krwawych bandziorów jak ja porozwieszałbyś na latarniach.

– Zgadłeś. Nie lubię, jak śmierdziele chodzą po moim mieście.

– To chyba będziesz musiał się stąd wyprowadzić.

– Dobra, cwaniaczku. Bierz kartę i zjeżdżaj. I tak masz dużo fartu, że tam, „U Billa to nie ty zacząłeś. Uważaj na siebie.

– Zawsze uważam. Buźka. – powiedział Tyson i wyszedł.

„Ludzkość starzeje się. To są fakty. W krajach rozwiniętych ludzie dożywają dziewięćdziesięciu – stu lat. W krajach Trzeciego Świata zaś spadła śmiertelność niemowląt, co także podniosło średnią długość życia obywatela. Czemu to można zawdzięczać? Oczywiście gwałtownemu rozwoju transplantologii, genetyki, farmakologii w krajach Północy, przestrzeganiu elementarnych zasad higieny, potem zaś operacji „S” na Południu. Skutki? Wydają się oczywiste. Wzrasta odsetek społeczeństwa powyżej wieku produkcyjnego, rośnie liczba ludzi, których utrzymanie w jakiej takiej sprawności fizycznej i umysłowej pociąga za sobą coraz większe koszty…”

Fred Goon „Początek” Rabbitbooks 2080

Wrócił do domu, na przemian klnąc i zaśmiewając się w duchu. Wiele zdążył zdziałać przez te pół dnia, bardzo wiele. Zadarł z bandą miejscowych i z szeryfem. Brawo, panie Tyson, brawo. Szybko jednak skończył medytować i zabrał się za pichcenie obiadu. Czerwony barszcz, na drugie frytki ze smażoną rybą, pół godziny stracił na przygotowanie budyniu.

Niektórzy mówili mu, że po wyjściu na wolność człowiek przez pewien czas żyje szybciej. Robi więcej, pracuje bardziej intensywnie, tak aby dogonić stracone lata.

Tyson przypomniał to sobie po godzinie siedzenia w bujanym fotelu wystawionym na taras. Fotel kołysał się łagodnie, słońce umykało ku zachodowi, podłoga werandy cicho skrzypiała. Czas. Ograniczony dniami narodzin i śmierci, a jednak nieskończony, gdy człowiek potrafi go rozłożyć na coraz mniejsze drobiny, sięgać w głąb, w drugi wymiar czasowej przestrzeni. Każda chwila mogła być teraz dłuższa niż cztery lata tam, w więzieniu. A chwil tych mogło być miliard. Tyson nigdzie się nie spieszył.

Z drzemki wyrwał go sygnał telefonu. Poderwał się z fotela i wszedł do domu, zastanawiając się, kto może dzwonić. Z Akoodem, swoim adwokatem, rozmawiał rano. Nikt inny nie znał jego numeru, przynajmniej tak zdawało się Tysonowi do chwili, gdy podniósł słuchawkę.

– Gerard Tyson, słucham.

– Dzień dobry panie Tyson. Nazywam się Grzegorz Terrassio, ale moje nazwisko pewnie panu nic nie mówi.

– Zgadł pan.

– Otóż chciałbym się z panem skontaktować z ramienia AsLive’u. Jeśli…

– Nie interesuje mnie to – powiedział Tyson i odłożył słuchawkę.

Po chwili telefon zadzwonił znowu. Tyson tylko lekko uniósł słuchawkę i zaraz ją odłożył na widełki. Za trzecim razem po prostu wyciągnął wtyczkę z gniazdka. Nie chciał mieć nic wspólnego z AsLivem. Ani z żadną inną organizacją. Chciał tylko, by go zostawiono w spokoju. On już zrobił swoje.

Przeszedł do living-roomu zajmującego prawie cały parter domu. Wziął ze stołu czarny flamaster i stanął przed ścianą naprzeciw drzwi. Do boazerii przylepiony był kawałkami plastra wielki, metr na dwa, arkusz białego, trochę spłowiałego papieru. Pokrywały go rzędy czarnych, starannie wykaligrafowanych liczb od tysiąca pięciuset osiemdziesięciu dziewięciu od zera. Większość z tych liczb przekreślono długopisem albo czarnym lub czerwonym flamastrem, tylko piętnaście zostało czystych. Tyson przez chwilę jakby zastanawiał się, którą liczbę ma skreślić, ale wiedział, że może skreślić tylko jedną – czternaście.

Ponad arkuszem papieru wisiało oprawione w brązową ramkę zdjęcie.

Trzech młodych chłopaków w sportowych strojach. Siedemnasto-, może osiemnastoletni. Drobny poważny blondynek trzymał pod pachą piłkę do koszykówki. Stojący za nim chudy drągal, o twarzy pokrytej piegami, uśmiechał się, wyszczerzając zęby. Tyson po raz kolejny spojrzał na siebie sprzed ośmiu lat. Obrócony nieco bokiem, tak że twarz wyszła z profilu i splątane kudły zasłoniły oczy, już wtedy był znacznie potężniejszy od Łatki i Momoriona.

– Cześć, chłopcy. Wiecie, do Dnia Urodzin zostało jeszcze trzynaście dni – powiedział głośno Tyson – to już blisko, chłopcy.

Położył się spać bez kolacji, ale nie czuł głodu. Przez godzinę przewracał się na łóżku, myśląc o telefonie i o tym, że powinien… I o tym, że nie czuje już nic. A gdy usnął, powrócił koszmar, ten sam co i w więzieniu. Dwaj młodzi chłopcy padający pod gradem kul i facet z rozwalonym kręgosłupem wijący się na ziemi.

„Z cyklu: Definicje człowieka.

Definicja druga – aktywność mózgu. Zarodek ludzki staje się człowiekiem, gdy zaobserwowana zostanie aktywność mózgu.

WNIOSEK: Pan, panie Tyland, chyba nigdy nie przestał być zarodkiem…”

fragment ulotki propagandowej AsLive

Ziemia w ogródku była wyjątkowo oporna. Szpadel trzasnął po półgodzinie, motyka wyszczerbiła na kamieniach. A Tyson chciał tylko przekopać kawałek ogródka o powierzchni może dziesięciu metrów kwadratowych, przylegający do bocznej ściany domu. Teraz zupełnie inaczej spojrzał na wielki, zadbany plac od frontu i z niejakim podziwem pomyślał o poprzednich właścicielach domu.

Jednakowoż z ziemią dał sobie radę. Przegrał za to walkę z wężem ogrodowym.

Zamocował go porządnie w wystającym ze ściany domu hydrancie, skierował wylot na klomby z kwiatami i przekręcił kurek. Strumień wody, zamiast w kwiaty, uderzył tuż obok butów Tysona. W wężu były ze trzy dziury, z każdej z nich tryskała fontanna zimnej jak lód wody. Zrezygnował z podlewania wężem. Poszedł do domu po zraszacz, podłączył do kranu i ostrożnie, by nie podeptać grządek, ciągnąc za sobą gumowy szlauch, przeszedł przez ogród. Włączył zraszacz. Prychnęło, parsknęło, więc na wszelki wypadek cofnął się o kilka kroków. Zaczęło pluć i charczeć, w końcu woda uderzyła w górę. I w tym momencie Tyson uprzytomnił sobie, że jest odcięty. Po prawej i za plecami miał plot i krzaki malin. Po lewej pulchną grządkę, gęsto obsadzoną kwiatami. Pozostawało mu iść do przodu. A z przodu była ściana wody. Żeby odłączyć zraszacz, musiałby przez nią przejść. A żeby zakręcić kran, musiałby podeptać grządkę i kwiaty. Zaklął, gdy zimna woda ochlapała mu twarz. Cofnął się bezradnie, nie wiedząc co robić. Zaklął więc znowu. Po chwili dopiero dotarło do niego, że może stać tu wiecznie, a przynajmniej do czasu, gdy wyczerpie się woda w podziemnym źródle. Na to się nie zanosiło.

Kiedy Tyson dojrzał już do tego, by dać się zmoczyć, zaświtała mu nadzieja. Wzdłuż płotu szedł mały chłopiec. Mógł mieć sześć, siedem lat. Był to ten sam chłopiec, którego Tyson widział w samochodzie, dzień wcześniej. Chłopak szedł powoli, prawą dłoń ciągnąc po siatce płotu.

– Hej! – krzyknął Tyson.

Chłopiec zatrzymał się, obrócił w stronę Tysona.

– Hej, chłopcze, chodź tu szybko i zakręć to.

– Co proszę pana?

– Ty, nie udawaj wariata, chodź tu…! – Tyson urwał gwałtownie. Słońce świeciło prosto w twarz chłopca. Mały nie zmrużył oczu. Mały nie mrugał. Mały patrzał cały czas w jeden punkt, gdzieś na głową Tysona. Patrzył…

3
{"b":"93996","o":1}