Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Aleś ty dziś się dociekliwy zrobił.

– Bo ja chciałem z tobą poważnie porozmawiać.

– Co, zakochałeś się?

– Poważnie – chłopiec powoli powtórzył słowo.

– Ach tak, a o czym?

– Bo, wiesz, dziadek nie chciał mi nic powiedzieć, a wujek Hog prawie w ogóle ze mną nie rozmawia. Chcę, żebyś mi powiedział wszystko. O eutanazji.

– Wiesz, co, wejdźmy do domu. Jest ciepło, ale wiatr czasem pociąga.

Tyson chwycił chłopca, wniósł go do living-roomu, posadził w fotelu.

– Poczekaj, zrobię herbaty. A może napijesz się coli?

– Nie, ale jakbyś miał coś słodkiego…

– Będziesz gruby.

– Ty już jesteś, Ger…

– Już zaczynam.

Nie pamiętał wszystkich dat, wszystkich nazwisk i faktów, które kiedyś znał. Ale coś pozostało i to coś wystarczyło. 28 czerwca 1980 roku, w szpitalu miejskim w Derby pozwolono umrzeć nowo narodzonemu dziecku. John Preson cierpiał na zespół Downa; mongolizm jest potworną chorobą, rodzice nie chcieli takiego dziecka. Lekarz przestał troszczyć się o chłopca, podawał mu tylko wodę i narkotyk. Chłopiec zmarł 1 lipca o godz. 5.10. Proces odbył się w listopadzie następnego roku. Wydano wyrok uniewinniający. Furtka została otwarta. Wszystko było już kwestią czasu.

Prasa donosiła o wciąż nowych podobnych wypadkach. Coraz częściej. Częściej. Towarzystwa Dobrej Śmierci, organizacje rodziców dzieci upośledzonych, stowarzyszenia feministyczne, głosiciele postępu i nowej moralności. Już wtedy zabicie kalekiego noworodka praktycznie rzecz biorąc nie pociągało za sobą żadnych konsekwencji. Ludzie, którzy pomagali popełnić samobójstwo starcom i nieuleczalnie chorym, wychodzili z więzienia za kaucją.

A potem zjawił się senator Tyland. On i pieniądze ludzi, którzy za nim stali, doprowadziły do przeforsowania ustawy nazwanej później Pierwszą Ustawą Eutanazyjną, albo Pierwszą Ustawą Tylanda.

Oczywiście sam Tyland nie mógł zrobić wszystkiego, Grunt przygotowano osiem lat wcześniej. W roku 2054 zatwierdzono Ustawę Genetyczną. Uporządkowała ona cały prawny bałagan związany z genetycznymi zabawami lekarzy. Sztuczne zapłodnienie, zamrożone zarodki, sperma nieboszczyków, zastępcze matki, komplikacje spadkowe, dynastyczne, familijne. Wszystko to rozwiązano dość prosto.

Nie narodzone dziecko otrzymało status rzeczy. Miało tyle samo praw co i telewizor, było tylko i wyłącznie własnością swoich rodziców, lub ich spadkobierców. Mogło być przedmiotem handlu i wymiany.

Pierwsza Ustawa Tylanda wykorzystywała uchwały Ustawy Genetycznej. Od tej pory rodzice mieli prawo zadecydować o zabiciu swego dziecka, jeśli nie było ono zdolne do normalnego życia. Od tej pory wyspecjalizowane placówki miały prawo zabić tych nieuleczalnie chorych ludzi, którzy podpisali odpowiedni papierek.

Przy każdym szpitalu pojawił się nowy oddział. Tyladmani, tak powszechnie nazywano pracowników Służby Eutanazyjnej. W niektórych krajach mówiono na nich, niezbyt słusznie, abortmani. Ich znakiem był czerwony krzyż z czarną obwódką.

Po wprowadzeniu Drugiej Ustawy Tylanda abortmani przestali być jedną ze służb medycznych. Podlegali co prawda Departamentowi Zdrowia, ale jako niezależna instytucja. Druga Ustawa poszerzała znacznie zakres stosowania eutanazji.

W 2084 roku zatwierdzono ostatnią z Ustaw Tylanda. Podlegało jej każde dziecko do piętnastego roku życia i każdy dorosły obywatel, który przekroczył sześćdziesiątkę, nie osiągający stopnia sprawności trzy, według testu Pussl’a. Niewidomy Robert miał szósty stopień sprawności. Jego życie tak jak i życie wszystkich innych ludzi podpadających pod ustawę, zależało tylko i wyłącznie od dobrej woli jego prawnych opiekunów.

– To wszystko, Rob.

– To nie jest wszystko, Ger.

– A co jeszcze, mały mądralo?

– Sam powiedziałeś, drzwi zostały uchylone.

– No.

– Więc zawsze można je otworzyć jeszcze szerzej.

– Ale kiedyś muszą uderzyć w ścianę, Rob.

– Słuchałem kiedyś w radiu taką powieść, o Niemcach. Tej ściany nie ma, Ger. Daj mi jeszcze cukierka.

Tyson poderwał się z fotela, podszedł do szafki.

– Cytrynowy, malinowy…?

– A który jest ładniejszy?

– Smaczniejszy chciałeś spytać.

– Nie ma różnicy. O dziadku mówią podobno, że miał dużo pieniędzy.

– Wiem.

– No właśnie… Ja kiedyś podsłuchałem, to nieładnie, ale nie mogłem usnąć, więc zszedłem po schodach do dziadka, a dziadek siedział w fotelu, obok wujka Maksymiliana…

– Kto to jest?

– Ja go nie znam, ale dziadek tak na niego kiedyś powiedział, to jest ten, no, adwokat dziadka i dziadek z nim rozmawiał komu mnie oddać.

– To bardzo nieładnie podsłuchiwać.

– Wiem, ale ja wcale nie podsłuchiwałem, samo mi się słyszało. Ja nie zrozumiałem wszystkiego, ale dziadek mówił, że będą kłopoty.

– Twój dzidek nie lubił wujka Hogena?

– Chyba nie. Ale wiesz, to jest mój jedyny wujek, taki prawdziwy. To znaczy mam jeszcze dwóch wujków, ale oni mieszkają strasznie daleko i mają dużo dzieci i oni przysłali kartki na Boże Narodzenie, ale ich nie znałem w ogóle. A wujek Hogen ma zostać moim tatą i się mną opiekować i wszystkimi pieniędzmi dziadka.

– Wiem. To właśnie ten Maksymilian ma być wykonawcą testamentu.

– Aha…A wujek Hogen nie jest najlepszy, trochę mnie chyba nie lubi. No ale coś czuję, że się będę musiał do niego przyzwyczaić.

„Kościół katolicki liczy sobie obecnie w świecie około dwudziestu milionów wyznawców. Stan ten utrzymuje się już od trzech dziesięcioleci, choć ostatnio zauważyć można nawet pewną tendencję wzrostową. (…)

Nadszedł czas, gdy Watykan musiał wybrać i po raz pierwszy w swej historii wybrał nie to, co zapewniłoby mu większą popularność. Wybrał niezmienność ideową, pozostał jednym z niewielu już bastionów dawnej moralności. W dalszym ciągu sprzeciwia się medycynie genetycznej i eutanazji, tak jak od czasu wynalezienia preparatów pełnej antykoncepcji przeciwstawiał się przerywaniu ciąży. (…)

Biorąc pod uwagę przemiany, jakie zaszły na świecie, przemiany tak bardzo przewartościowujące etykę i moralność społeczeństw, wydaje się oczywiste, że Kościół musiał przegrać. Musiał przegrać, albo wyznawców, albo samego siebie…”

Tanita Lee „Rozważania o duchu”

PH-House 2075

Czwartek był niewątpliwie najsympatyczniejszym dniem od przyjazdu do Merrwil.

W czwartek pojechał z Sandrą do Prinetown. Co więcej, nie musiał jej wcale namawiać, zgodziła się z wielką ochotą.

Potem dopiero okazało się, że miała zamówioną wizytę u fryzjera, a jej samochód się popsuł. Więc kiedy ona siedziała u tego fryzjera, Tyson zdążył obejść centrum miasta, a centrum to jest nieliche, potem zdążył obejść drugi raz to centrum, a potem usiadł w małej kafejce, wypił kawę, zjadł dwa ciastka, obejrzał pół jakiegoś debilnego filmu i kiedy ruszał do kolejnego obchodu centrum, Sandra wyszła od fryzjera.

Oczekiwała, że będzie się zachwycał.

– Tak… – dwa razy przestąpił z nogi na nogę, podniósł wzrok w niebo, potem, jakby mimochodem, znów spojrzał na nią, wreszcie wbił oczy w ziemię, tuż koło jej stóp.

– Co? – w jej głosie było zaskoczenie i niepokój, i smutek. I potężniejąca z każdą chwilą złość.

– No wiesz – znów się zawahał. – Nie, nie, ładnie ci, świetnie, tak, naprawdę, rewelacyjnie. Tylko ten kosmyk nad lewym uchem, trochę…

– On właśnie miał być nad lewym uchem – odwrócił się i poszła. Czekał.

Szła dzielnie, kołysząc kuperkiem w ciasno opiętej w ciasno opiętej spódniczce. Spódniczka sięgała ledwo do kolan, co nadawało jej chodowi dodatkowych plusów. Kurczę…

Żeby się upewnić, spojrzał na zegarek. Czekał.

Ostatni autobus do Merrywil odjechał pół godziny temu. Była zdana na jego samochód, tak, zapomniała o tym, zdecydowanie zapomniała…

Szła dalej. Jakiś młody szczeniak w bajeranckich spodniach, bez koszulki, pociągnął za nią wzrokiem.

Cholera. Gotowa była wyleźć na autostradę i łapać stopa. Tak, była w stanie to zrobić. Przestał czekać.

Dopadł ja po kilkunastu sekundach.

– Hej!

Nie odpowiedziała. Nie zatrzymała się. Wciąż szła pół kroku przed nim.

– Hej, naprawdę mi się podoba, wiesz?

– Naprawdę? – prawie krzyknęła. Pociągnęła nosem, odwróciła się. Oczy miała zaszklone. – Powiedz…

– Pewnie… – próbował się uśmiechnąć, ale czuł, że mu to nie wyszło. Sandra nie dostrzegła mankamentów tego uśmiechu. Rzuciła się Tysonowi na szyję.

Tego się nie spodziewał, zanim ją złapał, już od niego odskoczyła, już wracała do dawnej formy.

– No więc? – jej głos mógł kruszyć skały.

– Proponuję pizze. A potem lody.

– Duże?

Nie zdążył odpowiedzieć.

– Cześć, Sandra – ten głos dobiegł zza jego pleców. Znajomy głos.

Kapitan Olczoj w całej okazałości. Przyjaciel rodziców Sandry. Źle.

– Dzień dobry – odpowiedziała Sandra. – Znacie się, prawda?

– Chyba tak – Tyson wyciągnął rękę.

– Jak to chyba? – zdziwiła się.

– Pan Tyson – Olczoj pośpieszył z odpowiedzią – sądzi, że mnie nie zna, już mnie staksował. Bo ja jego znam dobrze, bardzo dobrze.

– Tak, a skąd? – ciekawość Sandry była nieznośna. Jeszcze chwila i zaproponuje temu gliniarzowi, żeby zjadł z nimi pizzę.

– No, to już są sprawy zawodowe. Prawda, panie Tyson?

– Ma pan smutny zawód.

– Ger… – Sandra wydawała się oburzona.

– Sandi, nie każdy jak ty bujał się w dzieciństwie na kolanach policjanta – Olczoj mrugnął do niej. – Ja już uciekam, muszę jeszcze odwiedzić znajomych. Trzymajcie się.

– Do widzenia – uśmiechnęła się Sandra.

– Do widzenia – odetchnął Tyson.

– Nie byłeś dla niego miły – powiedziała, gdy Olczoj już odszedł – ale wy macie ze sobą jakieś konsztachy. Na pewno.

– To co z tą pizzą? – przezornie zmienił temat.

– Tak, na pizzę. Ale wiesz co – spojrzała na niego prosząco – darujmy sobie te lody. Chciałabym jeszcze trochę pochodzić po sklepach, wiesz, obejść centrum…

6
{"b":"93996","o":1}