On wciąż patrzy.
Drzwi.
– Halom panie, czego pan tu szuka? – głos za plecami. – Wstęp wzbroniony, napisane chyba…
– Szukam chłopca – słowa przychodzą z trudem. Facet ma mundur strażnika i mały znaczek abortmanów na klapie – Roberta Sulivana. Nikogo nie było na bramce.
– Proszę stąd wyjść! Natychmiast!
– Ja dzwoniłem – Tyson przeszedł za barierkę. – Pytałem. Mieli go odwozić teraz…
– Wiem. Przyszedł telefon z Giverin. On miał pojechać w transporcie z jeszcze jednym. No i przyszło zapotrzebowanie na tego jednego. Wyjechali – strażnik spojrzał na zegarek – Jakieś pół godziny temu.
– Co?!
– Furgon odjechał.
– Co z chłopcem?! Czy już tu…
– Nie, wyprowadzili go normalnie. A po co panu to wszystko? Kim pan jest? Panie!
Drzwi.
Osiem schodków. W trzech skokach, ból przecina plecy trzema chlaśnięciami bata. Drzwi.
Samochód.
Roberta już tu nie było. Zabrali Roberta!
„… Eutanazja, z indywidualnego, jednostkowego, osobniczego punktu widzenia może być aktem łaski (według jej zwolenników) lub zbrodnią (dla jej przeciwników).
(…)
Na problem eutanazji spojrzeć należy jednak z zupełnie innej strony, jako na zjawisko społeczne, a wręcz biologicznie (…)”
David Hope „Przetrwanie gatunku a eutanazja”
Zeszyty Medyczne, rok 2080, tom II
Droga do stolicy wiodła przez góry. Nie były to wysokie góry, ale wichry i deszcze, które cięły je przez miliony lat, stworzyły z nich dzieło sztuki.
Człowiek postanowił uszanować to dzieło, czteropasmowa autostrada omijała łańcuch, przez góry wiodło dziewięć wąskich serpentyn nie szpecących krajobrazu. Jechało się nimi mniej wygodniej i wolniej, a mimo to prędzej było się w Giverin niż podróżując Czwórką.
Furgon na pewno pojechał na przełaj przez góry. To dawało szansę jego dopędzenia. Wąska serpentyna była również świetnym miejscem by go zatrzymać.
Było to także idealnie miejsce do tego, by zgubić asfalt pod kołami, a powietrze potrafi dać opór oponom tylko na kreskówkach. Tyson śpieszył się i w każdej chwili bliski był definitywnego zjazdu w dół.
Ambulans poszedł siódmą trasą. Było ich w sumie dziewięć i za górami wszystkimi dojeżdżało się do autostrady. Tam go już nie złapie.
Ruch na szczęście mały. Większość ludzi podróżujących z Prinetown do Giverin ponad samochód przekłada samolot. Tyson mknął więc po pustej szosie, zważając na to tylko, by zbytnio nie zbliżyć się do wytyczających ją pomarańczowych słupków. Jazda taka sama jak przedtem. Poprzez szarość i mgły, złudne kształty i słabość. I ból.
Na trzydziestym czwartym kilometrze zobaczył furgon.
„… Wszystko sprowadza się do jednego pytania – czy zabijana istota to człowiek?
Czy dziecko z mongolizmem to człowiek?
Czy starzec na inwalidzkim wózku jest człowiekiem?
Czy trzymiesięczny płód to człowiek?…”
z przemówienia Karela Lengdona,
na III Kongresie AsLive
Żaden samochód nie jechał między nimi. Nad wozem, który Tyson minął ostatnio miał teraz jakieś piętnaście minut przewagi. Idealne miejsce.
Tyson przyśpieszył jeszcze, na zakręcie tyłem buicka rzuciło niebezpiecznie, prawe koło musnęło pobocze, ale samochód wrócił na drogę. Do następnego zakrętu Tyson podszedł wcześniej i już nie miał kłopotów.
Furgon raz po raz znikał między skałami, potem pojawił się dwadzieścia metrów wyżej, już na przeciwległym stoku. Droga wiła się, tak że trudno było ocenić odległość, ale Tyson czuł, że z każdą chwilą zbliża się do ambulansu.
Wreszcie go doszedł, włączył migacz. Furgon zwolnił, usłużnie zjechał nieco na bok. Buick Tysona nie zwalniając przemknął obok.
Kiedy zyskał nad furgonem jakieś dwa kilometry przewagi, zjechał na pobocze. Otworzył bagażnik, wyciągnął z niego czarne pudło. Kiedy się nad nim pochylał, poczuł jak przyschnięta już do ciała koszula odkleja się zrywając strupy.
Do bólu nie można się przyzwyczaić, nie można na niego zobojętnieć, cały czas boli tak samo. Ale można mimo bólu działać. Tyson otworzył pudło. W środku leżał Merwier typ 166. Solidna dwunastostrzałowa giwera. Można nią wydrążyć w człowieku dziurę większą niż golfowy dołek.
Tyson położył karabin na siedzeniu kierowcy i stanął wspierając się o otwarte drzwi swego samochodu. Gdy furgon wyskoczył zza zakrętu, zaczął gwałtownie machać ręką.
Furgon zbliżał się, ale i zwalniał. Gdy jechał już dostatecznie wolno, Tyson wyciągnął Merwiera. Zarepetował i wycelował.
Dwaj abortmani w ambulansie nie byli zbyt odważni, a może obejrzeli za mało sensacyjnych filmów. Furgon zatrzymał się.
– Wyłazić! Już!
Wyszli z podniesionymi do góry rękami. Wysoki brunet i niski blondyn. Jak w kiepskim komiksie.
– Nie ruszać się i nie otwierać dziobów! Nic się wam nie stanie – krzyknął Tyson. – Żadnych pytań! Wykonywać polecenia!
Podszedł do furgonu.
– Cofnijcie się o trzy kroki!
Cały czas ich obserwując, pochylił się nad kierownicą ambulansu. Przystawił lufę Merwiera do telekomu. Strzelił. Wyciągnął kluczyki ze stacyjki i przeszedł na tył furgonu. Otworzył tylne drzwi.
W środku, obok siebie, nosze. Po lewej jakiś stary mężczyzna. Na drugich Robert. Spali obaj i Tyson wiedział, że to mocny sen. Nie próbował ich nawet budzić. Szarpnął za uchwyt przy noszach Roberta. Wysunęły się na tyle, że mógł zdjąć chłopca.
Mały był ciężki niczym kamień, oddychał równo i spokojnie. Tyson przełożył karabin do lewej ręki. Gdyby abortmani teraz zaatakowali, nie dałby rady. Lewą rękę miał zdrętwiałą i sztywną. Ale tamci o tym nie wiedzieli, a do Bozi im się nie śpieszyło.
– Do środka!
Najpierw wlazł wysoki, potem mały. Tyson cofnął się o dwa kroki, schylił, ostrożnie położył Roberta na ziemi. Wstał wciąż mierząc w pierś wysokiego, podszedł do furgonu i zatrzasnął drzwi. Zamknął je kluczykiem.
Na koniec przestrzelił jeszcze opony.
Chłopca położył na tylnym siedzeniu, przykrył swoją kurtką. Tu, w górach było dość chłodno, a Robert miał na sobie tylko pidżamę.
Wskoczył do samochodu i zawrócił w stronę Giverin. Za sobą zostawił ambulans, dwóch abortmanów i starego człowieka na noszach.
„… Operacja „S” spowodowała upadek wielu mafijnych fortun. Ocaleli najsilniejsi i najdrożsi (…).
Oblicza się, że w latach pięćdziesiątych ilość zabijanych i eksportowanych do Europy i Ameryki ludzi dochodziła do pięciuset dziennie. Na handlu ludzkimi narządami można było zrobić majątek szybko i skutecznie…”
Berry White „Nasz czas”, Rabbitbooks, 2078
Samochód posuwał się powoli, sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Tyson starał się nie przekraczać tej prędkości. Byłoby głupio wjechać w przepaść teraz, po wszystkim. Obrócił głowę, spojrzał na chłopca. Uśmiechnął się.
Uśmiechnął.
Boże jak boli.
„Pamiętasz, Rob, jak opowiadałem ci o tym chłopcu z zespołem Downa, o tym dziecku, które zabito, bo musiałoby żyć inaczej niż żyją inni ludzie, pamiętasz, powiedziałem ci wtedy, że to był początek.
Ale wiesz Rob, wtedy nie chciało mi się gadać, tak naprawdę, to wszystko zaczęło się wcześniej, znacznie wcześniej.
Nasza bierność jest zgodą. Zgodą na czołgi miażdżące ludzi, zgodą na handel heroiną, zgodą na mordowanie chorych dzieci i starców.
Pod koniec XX wieku, dzień w dzień, umierało z głodu sześćdziesiąt tysięcy dzieci. Dzień w dzień lekarze wyrywali z ciał kobiet miliony kawałków tkanki.
Teraz też wygodniej jest zabić ojca, niż zajmować się nim przez cały dzień, wygodniej jest zgładzić chorego niemowlaka, niż pakować w jego leczenie forsę.
Tak, Robert. Kiedyś się dowiesz.
Ludzie wcale nie są dobrzy. Ich dobroć to interes, muszą postępować dobrze, bo wtedy jest szansa, że inni względem nich będą tacy sami. To czysty rachunek zysków i strat. Kiedy dobroć przestaje być potrzebna, odrzucają ją.
Śpisz Robert, śpisz.
A mnie tak strasznie boli ręka, wiesz, taki ból, który ani paraliżuje, ani mrozi, ale nie pozwala o sobie zapomnieć, jest i drąży.
I inny ból…
Ciebie też chcieli zabić, Rob.
Ale wiesz Rob, ty będziesz żył, ty musisz żyć. Dziękuję ci, że mnie wysłuchałeś Robert”.
Oddech małego był niezmącony.
„… W 1933 roku dokonano pierwszego oficjalnego zabiegu tzw. aborcji monomedycznej. Kobiecie w ciąży, chorej na cukrzycę usunięto płód i przeszczepiono jej komórki trzustki embrionu…”
Fred Goon „Początek”, Rabbitbooks, 2080
Teraz wszystko wydawało się proste i łatwe, teraz, gdy było po wszystkim, gdy miał już Roberta przy sobie, mógł odpocząć. Poddawał się senności powoli, opierał się jej, choć wiedział, że musi tę walkę przegrać.
Teraz miał do zrobienia tylko jedną rzecz, musiał pojechać do ratusza w Giverin i złożyć podanie o adopcję małego. Prawo zezwalało na to, by osoby prywatne czy też organizacje zajmowały się skazanymi na śmierć dziećmi. Tyson zdawał sobie sprawę, że to relikt, pozostałość, która ulegnie w walce z postępem.
Zaparkował przy samym gmachu ratusza. Przykrył Roberta kocem, wysiadł z samochodu i wszedł do środka budynku.
Przez zakrwawione plecy przerzucił kurtkę. Chyba nie było niczego widać, bo ludzie, których mijał zachowywali się normalnie.
Znalazł wolną kabinę. Usiadł w fotelu, wsunął do czytnika swoją kartę i odwrócił się w stronę podajnika. Nie miał dużego wyboru. Kawa, herbata, cola, papierosy. Znalazł jednak coś, co mogło mu się przydać – proszki uspakajające. Jeśli łyknie się tego więcej, działają przeciwbólowo. Byle nie za dużo…
Puszka z colą wyskoczyła wprost w dłoń, pudełko pomarańczowych drażetek do małego koszyczka przy wylocie podajnika. Wysypał na rękę pięć tabletek, połknął proszki, popił. Odstawił puszkę i pochylił się nad klawiaturą. Nie wiedział dokładnie, jakiej biblioteki szukać, wrzucił więc kilka słów kluczowych. Adopcja, eutanazja, sierota.